środa, 11 stycznia 2017

Rozdział 1

Następnego dnia rano obaj Winchesterowie wyruszyli w drogę powrotną do Lawrence. Tym razem jednak Dean nie pozwolił synowi prowadzić swojej dziecinki. Uśmiechnął się pod nosem widząc,jak John jest nieszczęśliwy z tego powodu. Mimo,że posiadał własny samochód,korzystał z każdej możliwej okazji,aby poprowadzić Impalę. Napawało to starszego Winchestera niemałą dumą.
Zaparkowali przed niewielkim,jednorodzinnym domem,w którym od kilkunastu lat mieszkali. Dean wstrzymywał się przed jego kupnem ile mógł,lecz Imoen wreszcie udało mu się go przekonać,że jego życie jako łowcy dawno już się skończyło i mogą zacząć żyć jak normalni ludzie nie chowając się w bunkrze Ludzi Pisma.
Dom niczym właściwie się nie wyróżniał – jednopiętrowy,ze spadzistym dachem i dużymi okiennicami na tle białego tynku. Mimo to,od lat stanowił marzenie Deana Winchestera,które wreszcie udało się zrealizować.
W środku unosił się zapach pieczonych jabłek,od którego Johnowi natychmiast ścisnął się żołądek. Nie pamiętał kiedy ostatnio coś jadł,a smakowita woń rozbudziła w nim wilczy apetyt.
Kochanie,jesteśmy! – zawołał Dean wchodząc do salonu.
Imoen właśnie wyjęła z piekarnika okrągłą formę i położyła ją na stole,po czym uniosła głowę i uśmiechnęła się do swoich mężczyzn.
Hej – powiedziała czule całując Deana w usta,po czym zdjęła kuchenne rękawice i odłożyła je na bok.
Johnny.
Uśmiechnął się,gdy położyła obie dłonie na jego policzkach i pocałowała w czoło. Robiła tak za każdym razem,gdy skądś wracał. Wyczuwał jej miłość w każdym geście,który wobec niego wykonywała. Taka już była Imoen.
Co to wszystko miało znaczyć? Martwiliśmy się o ciebie...
Wiem mamo. – mruknął niechętnie. – Ale musiałem. Zobaczyłem tą sprawę w gazecie. Chodziło o dzieci w sierocińcu i...
John – Dean obdarzył go surowym spojrzeniem – To nie pierwszy raz. Ile razy mam ci powtarzać,że nie powinieneś być łowcą? Wiesz ile zajęło mnie i wujkowi Sammy'emu wyplątanie się z tego gówna?
Ale ty nie chciałeś tak żyć. Ja chcę. Jestem dorosły,mam prawo decydować o sobie!
Przez moment jego oczy zdawały się błysnąć czernią. Winchester rozchylił usta i drżącym głosem oznajmił:
Nie masz pojęcia w co się pakujesz.
Zapanowała niezręczna cisza. Imoen,przyzwyczajona do kłótni na ten temat,odchrząknęła i oznajmiła:
Pewnie jesteście głodni. Szarlotka musi najpierw ostygnąć,więc zrobię wam kanapki.
Przy stole wcale jednak nie było lepiej. Milczenie dawało się we znaki całej trójce,więc najmłodszy postanowił nieco załagodzić sprawę i wreszcie zabrać głos.
To...kiedy przyjedzie Mari?
Sara mówiła,że powinna być dziś po południu. Nie ma o niczym pojęcia,więc to będzie przyjęcie niespodzianka. – odparła Imoen.
Świetnie. Zdążę jeszcze wstąpić do bunkra – wyrwało mu się nie chcący na głos kiedy zgarniał na talerz kolejną kanapkę.
Po co? – Jego ojciec znieruchomiał i zmarszczył brwi.
John westchnął i otarł usta dłonią. Przełknął i oznajmił łagodnie:
Tato,wiem,że ci się to nie podoba,ale muszę coś sprawdzić. Ta wampirzyca,na którą polowałem była bruxą.
Bruxa? – powtórzył ze zdziwieniem starszy Winchester. – Co to do cholery jest?
Nie mam pojęcia i właśnie to chcę sprawdzić. Potrafiła stać się niewidzialna.
Jestem pewien,że wystarczy ci Internet.
Wiesz przecież,że wolę...
Wystarczy! – Dean uderzył dłonią o stół. – Jeśli cię to ciekawi to proszę bardzo,sprawdź sobie. Ale trzymaj się z daleka bunkra i nie chcę więcej słyszeć o cholernych polowaniach!
Wstał z impetem odsuwając krzesło,złapał z kuchennego blatu pokaźny kawałek szarlotki i trzasnął drzwiami od garażu nie oglądając się za siebie.
Imoen westchnęła i przymknęła powieki. Z uwagi na swoją wrodzoną dobroć nie cierpiała kłótni,zwłaszcza pomiędzy dwójką mężczyzn,których kochała najbardziej na świecie,dlatego takie sceny wywoływały w jej sercu silne ukłucie.
Wybacz mamo – mruknął John odsuwając od siebie talerz. Nagle stracił cały apetyt.
John,wiesz ile oboje poświęciliśmy,żebyś mógł się wychować w normalnym domu. Zresztą nie tylko my,ale Sam i Sarah także.
Wiem i rozumiem to tylko... – westchnął spuszczając wzrok – Ja mam wrażenie,że nie pasuję do tego życia. Ty akurat powinnaś mnie rozumieć,mamo.
Imoen rozchyliła wargi i pokiwała głową.
I rozumiem John. Ale ty uczyłeś się świata od dziecka. Poznawałeś go stopniowo. A ja zostałam tu bezwolnie wrzucona i do wszystkiego musiałam się przyzwyczajać.
Ale i tak mam wrażenie,że tu nie pasuję. Jestem inny i zawsze będę. A kiedy poluję...wtedy wiem,że moja inność na coś się przydaje.
Posłuchaj kochanie... – Imoen uścisnęła dłoń syna. – Wcale nie jesteś inny. To,że potrafisz robić niezwykłe rzeczy nie oznacza,że różnisz się od zwykłego człowieka. Jesteś tak samo zbudowany i odczuwasz to samo co każdy z nich. Zrozumiałam to,kiedy sama przez pewien czas byłam człowiekiem.
Młody Winchester uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. Wiedział,że matka poświęciła życie,aby mógł przyjść na świat i dosłownie cudem wróciła do niego wróciła. Darzył ją przez to jeszcze większym szacunkiem i miłością niżby mógł.
I uwierz mi,że przyjdzie czas,gdy odnajdziesz swoje miejsce w tym świecie. Zrozumiesz wtedy,że życie łowcy to nie jest dobre życie – zakończyła.
Wiedział co miała na myśli. Odkąd skończył osiemnaście lat,rodzice dawali mu do zrozumienia,że chcieliby dla niego normalnego życia u boku odpowiedniej kobiety. Jednocześnie jednak uświadamiali kim tak naprawdę jest i jakie ryzyko jest z tym związane.
Tyle tylko,że to ryzyko pociągało go bardziej niż ich wymarzona wizja.
Dziękuję mamo. – John wstał i objął siedzącą na krześle Imoen. – Pójdę do siebie. Zapakuję prezent dla Mari i poszukam czegoś o tej bruxie.
Dobrze kochanie. Chcesz wziąć ze sobą kawałek szarlotki?
Później – uśmiechnął się kierując się w stronę schodów.
Imoen westchnęła tylko,pokręciła żartobliwie głową i pozbierała talerze.


*


Dean siedział w pustym garażu i spoglądał przed siebie. Zazwyczaj w takich momentach grzebał przy swojej dziecince,ale tym razem nie znajdywał żadnego konkretnego powodu,aby zajrzeć pod jej maskę. Poukładał więc narzędzia,oleje i wszystko inne co było pod ręką aby uporać się z nerwami.
Był dumny z tego,że syn był do niego tak podobny. Ba,byli niemal identyczni. Te same jasne włosy,prawie ten sam wzrost,identyczne intensywnie zielone oczy...
I takie same charaktery.
Chociaż John w tym elemencie miał także bardzo dużo cech wspólnych z matką,nie można było odmówić mu nieustępliwości w dążeniu do celu oraz chęci robienia wszystkiego po swojemu. A to już niestety bardziej podobne było do Winchestera.
Hej – usłyszał nad sobą doskonale znany łagodny głos z pytającą nutą. Imoen oparła się o blat i skrzyżowała ramiona na piersi. – Wszystko w porządku?
Dobrze wiesz,że nie – odparł niechętnie,chociaż łagodnie. – To nie pierwszy raz kiedy wymyka się na polowanie.
Wiem Dean,ale nie powinieneś być dla niego taki surowy...
Jak mam nie być dla niego surowy? Lekceważy moje prośby. Jaki byłby ze mnie ojciec,gdybym przymykał na to oko?
Uspokój się. On jest dorosły. Nie możemy ingerować w jego życie.
Nie,nie możemy – przytaknął Winchester – Ale możemy pokazać mu właściwą ścieżkę.
A jeśli ona nie jest dla niego właściwa? Słuchaj,Dean... – Imoen przykucnęła obok sterty opon patrząc ukochanemu w oczy. – Nie usprawiedliwiam go,bo szaleję na myśl,że mogłoby mu się coś stać. Ale wiesz przecież kim jest. Chociażby bardzo chciał,nie ucieknie przed swoim pochodzeniem. I to daje mu przewagę kiedy poluje.
Wiem o tym Imoen. Dlatego pozwoliłbym mu polować,jeśli tak bardzo chce,bo pewnie byłby w tym najlepszy,ale... – westchnął i spuścił wzrok przeczesując palcami włosy.
Boisz się,że spełni się to,przed czym przestrzegał nas Chuck. – dokończyła ponuro.
Jako,że gdy John przyszedł na świat podczas gdy Dean nosił znamię Kaina czyniące z niego demona,jego dusza została podzielona pomiędzy światłem a ciemnością,częścią anielską i demoniczną. Takiego połączenia świat jeszcze nie widział i nawet sam Bóg miał co do niego pewne obawy. Dopóki jednak dusza Johna pozostawała po stronie światła,nie było powodów do niepokoju. Natomiast w drugą stronę...
A dziwisz mi się? Widziałaś dzisiaj jego oczy. Nie ma łatwiejszego sposobu na przejście na ciemną stronę niż zabijanie. Wszystko jedno czego.
Powinniśmy wreszcie wyznać mu prawdę. Może wtedy zrozumie nasze obawy. Jest już przecież dorosły i sądzę,że da radę to udźwignąć.
Myślisz,że to coś zmieni? Będzie się upierał,że sobie z tym poradzi. Ja bym tak zrobił – zakończył krzywiąc się.
No tak,nie da się ukryć. – zachichotała Imoen. – Jaki ojciec,taki syn.
Dean uśmiechnął się i wyciągnął ramiona przygarniając ją do siebie. Kiedy usiadła mu na kolanach złożył na jej ustach długi,czuły pocałunek.
Po tylu latach kochał ją wciąż tak samo jak pierwszego dnia i ten fakt szczerze go zaskakiwał. Nie sądził bowiem,że kiedykolwiek byłby zdolny do takiej miłości. Oczywiście bywały między nimi kłótnie związane z różnicą charakterów,jednak poniekąd to właśnie dzięki nim ich związek był tak silny. Imoen zawsze potrafiła wskazać mu właściwą drogę. Był pewien,że będzie potrafiła zrobić to samo dla Johna.
Twój brat doskonale to sobie obmyślił.
Co takiego? – Imoen zmarszczyła brwi.
Nazwanie cię Światłością. Zawsze byłaś moim światełkiem w ciemności.
Uśmiech znikł z jej twarzy i na jego miejscu pojawiła się powaga. Przypomniała sobie bowiem wszystkie chwile,w których musiała być dla niego oparciem. Ani przez moment się wtedy nie zawahała.
I zawsze nim będę – wyszeptała gładząc jego policzek. – Dla ciebie i dla Johna.
Kocham cię. – mruknął ponownie zatapiając się w jej ustach.
A ja ciebie – odparła z uśmiechem,gdy jego dłonie zawędrowały pod jej bluzkę.


*


Impala,tym razem prowadzona przez Deana,zatrzymała się pod jednopiętrowym domem z marmuru stojącym kilka ulic od domu kierowcy i jego rodziny. W absolutnej ciszy podeszli pod frontowe drzwi. Po naciśnięciu dzwonka otworzyła im Sarah.
Zanim którekolwiek zdążyło coś powiedzieć,położyła palec na ustach i machnęła dłonią w kierunku nowocześnie urządzonego wnętrza.
John pierwszy zajrzał do salonu,z którego dobiegały odgłosy ożywionej rozmowy.
Na środku sofy siedziała młoda dziewczyna ubrana w prostą,różową sukienkę. Jej ciemne włosy swobodnie spływały na ramiona zlewając się z ciemnym oparciem. Oczy jej błyszczały,gdy energicznie opowiadała coś wysokiemu,barczystemu mężczyźnie o równie ciemnych włosach sięgających karku.
Dziewczyna odwróciła głowę i rozchyliła różowe usta,które po chwili rozciągnęły się w uśmiechu.
Johnny! – pisnęła podrywając się i ruszając w jego stronę.
Witaj siostrzyczko – powiedział John podchodząc i obejmując ją mocno. Jej głowa swobodnie spoczęła na jego ramieniu.
Co wy tu robicie? – spytała,gdy przywitała się z Deanem i Imoen.
Jak na zawołanie w tej samej chwili z kuchni wynurzyła się Sarah trzymając w dłoniach czekoladowy tort ozdobiony mnóstwem świeczek.
Mari,aniołku,chyba nie sądziłaś,że zapomnieliśmy o twoich urodzinach – oznajmiła jej matka uśmiechając się szeroko.
Panna Winchester zaśmiała się zasłaniając usta dłonią,kiedy jej najbliższa rodzina zaczęła śpiewać „Sto lat”. Kiedy zdmuchnęła świeczki,ku uciesze Deana czekoladowy tort można było wreszcie pokroić i obie rodziny Winchesterów wdały się w lekką dyskusję.
Jak ci idzie na studiach,Mari? – zagadnęła Imoen wycierając usta papierową serwetką ostrożnie,aby nie rozmazać szminki.
Całkiem dobrze,dziękuję. Niedługo będziemy uczyć się dynamicznej analizy kodu – odparła z dumą.
Okej,nie mam pojęcia co to jest,chyba życie na ziemi jeszcze czasem mnie przerasta.
Mari zmarszczyła brwi.
Tak,chyba tak.
Nie przejmuj się skarbie,to takie...nerdowe sprawy – zażartował Dean zerkając ukradkiem na brata. Sam zrozumiał o co chodzi i oznajmił:
To może ja i Dean pozbieramy naczynia.
W kuchni młodszy z Winchesterów założył dłonie na piersi i spojrzał na brata ze zmarszczonymi brwiami.
Okej Dean. Co się dzieje?
Jak długo zamierzasz jeszcze ją okłamywać?
Ja jej nie okłamuję,tylko – urwał wzdychając Sam – Staramy się nie angażować ją w nadnaturalne sprawy bardziej niż to konieczne.
I myślisz,że tak będzie lepiej?
Tak. Niech chociaż ona będzie nieskażona środowiskiem łowców.
Na słowo „łowca” Dean odetchnął głęboko i oparł dłonie o krawędź zlewu. Sam,znając brata na wylot,od razu dostrzegł,że coś jest nie w porządku.
Nie przyszedłeś tu rozmawiać o Mari.
Nie. To znaczy też...ale chodzi o Johna. Znów był na polowaniu.
O cholera – mruknął Sam.
Właśnie. Za każdym razem,gdy próbuję go od tego odwieść,on i tak się wymyka. Myśli,że dzięki swoim mocom może stać się jakimś cholernym ultrałowcą.
Może powinien nim być...
Co? Sam przed chwilą powiedziałeś,że chcesz trzymać córkę z dala od tego bagna. Myślisz,że ja nie chcę tego samego dla Johna?
Ciszej – syknął młodszy Winchester – I nie odwracaj kota ogonem. John zawsze w pewien sposób będzie miał kontakt z mocami. Mari nie. Może lepiej zrobisz,jeśli pozwolisz mu żyć tak,jak chce?
Wiesz przecież,że jeśli...
Uwolni demoniczną stronę? – przerwał Sam – Dean,to nie pierwszy raz,kiedy poluje. Gdyby coś miało mu się stać,już by się stało.
Widząc,że jego brat milczy z zaciśniętymi ustami dodał:
Nie zmieniaj się w tatę.
Przecież on chciał żebyśmy byli łowcami. Zmuszał nas do tego.
No właśnie. – skwitował Sam i opuścił kuchnię zostawiając osłupiałego Deana z tą myślą.
Wrócił do reszty w momencie,gdy Mari odpakowywała swój prezent. Otworzyła wieczko małego pudełka i Sam zauważył,że oczy jego córki błyszczą od łez.
Ojej,John...to piękne – wyszeptała unosząc w górę łańcuszek. Zawieszka miała kształt serduszka,na którym wyryte zostały jej inicjały i napis „mała siostrzyczka”.
Żebyś nigdy w tym Stanford nie zapomniała kim dla mnie jesteś – odparł John obejmując ją.
Dobrze wiesz,że to niemożliwe – powiedziała puszczając mu oczko.
Uśmiech Mari był jedną z niewielu rzeczy,która sprawiała mu szczerą radość. Odkąd tylko sięgał pamięcią,zawsze tak było. W dzieciństwie często się ze sobą bawili i już wtedy czuł się odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo. Poza tym,Mari zawsze stawała za nim murem,kiedy inne dzieci śmiały się i nazywały go dziwolągiem,chociaż nie miały pojęcia,jak bardzo mają rację. I chociaż bała się wszystkich tych nadnaturalnych spraw i unikała ich tematu jak ognia,nigdy nie dała po sobie poznać,że obawia się Johna. Był jej za to dozgonnie wdzięczny.
Kiedy miał kilkanaście lat i był wystarczająco dojrzały,dowiedział się jak wielkim cudem było jej przyjście na świat. Nagle zrozumiał nieustanne obawy ciotki Sary o bezpieczeństwo Mari i gdy tylko mógł,robił co w jego mocy aby nic jej nie zagrażało. Z tego też względu nazwał ją swoją małą siostrzyczką. W końcu o kogo innego miałby się tak troszczyć?
Pozostała część spotkania minęła w miłej atmosferze i ani się obejrzeli,jak zapadł wieczór.

*

Stół w jadalni posiadłości Mikaelsonów uginał się pod ciężarem pater z rozmaitymi potrawami,mis z owocami i dzbanów wypełnionych czerwonym winem i wodą. Na przeciwległych krańcach stołu siedzieli wszyscy przedstawiciele rodu Mikaelsonów,począwszy od Klausa a skończywszy na jego jedynej córce.
W pomieszczeniu gościła ciemność rozpraszana jedynie migającym światłem mosiężnych świeczników zamocowanych w ścianach. Cisza panująca w jadalni była tak namacalna,że nie trzeba było wampirzego słuchu,aby usłyszeć powolne skapywanie wosku na kamienną posadzkę.
Hope wolno przeżuwała kawałek jakiejś potrawy,której nawet nie potrafiła zidentyfikować. Równie dobrze mogłaby jeść papier,bo ze zdenerwowania nie czuła żadnego smaku. Gdyby nie Freya siedząca tuż obok niej,zapewne nie byłaby zdolna nawet do jedzenia.
Zerkała ukradkiem na rodziców i brata ojca,Elijaha. Nie mogliby różnić się bardziej. Klaus nosił się na luzie i chyba wiedziała,po kim odziedziczyła styl ubierania. Elijah natomiast był wcieloną elegancją i kurtuazją. Być może wstydem było się przyznać,ale czuła się przy nim bardziej wyluzowana niż przy ojcu. Hayley wydawała się być równie zdenerwowana jak i ona.
Hope zaskoczyło podobieństwo do matki. Owszem,ciotka Freya nieustannie jej to powtarzała,ale nie sądziła,że jest ono aż tak wyraźne. Czasami wyłapywała jej spojrzenie i widziała w nim błysk radości,ale kryło się za nim coś więcej i nie mogła oprzeć się wrażeniu,że jej matkę coś trapi.
Klaus uniósł w górę kieliszek z winem i uśmiechnął się samym kącikiem ust spoglądając na córkę.
Zazwyczaj preferuję szlachetniejsze trunki – zaczął – Jednakże uważam,że dzisiejszy wieczór jest tak wyjątkowy,że zasługuje na uczczenie go butelką doskonałego wina. Za twój powrót,mały wilczku.
Skinął kieliszkiem w jej stronę i upił łyk. Hope uśmiechnęła się krzywo i podobnie jak pozostali,poszła w jego ślady.
Ach,wyborne. – skwitował odstawiając kieliszek z cichym brzdękiem. – No,ale może nasza mała dziewczynka miałaby ochotę na coś innego...Alice!
Do sali weszła dziewczyna o oliwkowej skórze i ciemnych włosach ubrana w strój pokojówki. Klaus złapał ją za nadgarstek i spojrzał głęboko w oczy.
Nie krzycz – oznajmił łagodnym tonem.
Chwycił srebrny nóż i przyłożył go do jej skóry.
Nik... – odezwała się ostrzegawczo Hayley.
Nie wygłupiaj się moja droga. Jestem pewien,że to najwyższa pora,aby Hope zasmakowała ludzkiej krwi.
Rozciął jej nadgarstek. Alice przygryzła tylko wargę,kiedy szkarłatna stróżka krwi spływała do małego kieliszka.
Zapach krwi zawładnął nozdrzami Hope,jednak ta z całych sił starała się go ignorować.
Dziękuję – odparła drżącym głosem. – Nie trzeba.
Nie bądź niemądra,kochanie.
Powiedziałam dziękuję! – powtórzyła uniesionym tonem. Jej brązowe oczy wpatrywały się w ojca wyzywająco.
Klaus spojrzał na nią przenikliwie i zatrzymał na córce wzrok przez kilkanaście sekund,aż wreszcie pokiwał z uznaniem głową i machnął dłonią na pokojówkę.
W porządku! – Klasnął w ręce – Może zajmijmy się deserem,hm?

*

Hope oparła dłonie o poręcz starego balkoniku przylegającego do jej pokoju i odetchnęła głęboko wdychając świeże,nocne powietrze.
Ta kolacja była katastrofą. Kiedy Freya oznajmiła jej,że wreszcie wracają do Nowego Orleanu i będzie mogła poznać rodziców,nie posiadała się ze szczęścia. Po tym wieczorze,nie była już tego taka pewna.
Nie doceniła Klausa. Jej ojciec był sprytniejszy niż jej się wydawało. O jego akceptację bała się najbardziej,jednak odniosła wrażenie,że swoim sprzeciwem ją zyskała. Co do matki...
Bez wątpienia wyglądała jak jej kopia,ale chyba na tym podobieństwa się kończyły pod warunkiem,że jej zachowanie było sprawką dręczących ją problemów. Obiecała sobie,że dowie się co jest ich źródłem.
Weszła z powrotem do przytulnego pomieszczenia urządzonego w tonacji jasnego beżu i pudrowego różu i zerknęła na olbrzymie łoże z rzeźbionymi poręczami,na którym spoczywały jej bagaże. W milczeniu zaczęła wyjmować swoje rzeczy i zastanawiała się,gdzie też powinna je umieścić. Rozmyślania przerwało jej pukanie do drzwi.
Proszę – odparła marszcząc brwi. Jej czoło wygładziło się jednak na widok blond głowy Frei.
Nie przeszkadzam? – spytała czarownica z lekkim uśmiechem.
Skądże. Prawdę mówiąc,cieszę się,że cię widzę.
Freya pokiwała głową i przysiadła na łóżku.
Słuchaj,Hope...Dzisiejszy wieczór był daleki od ideału i pewnie trochę cię to zraziło,ale...daj im wszystkim trochę czasu.
Tak,wiem – westchnęła hybryda – Wszyscy go potrzebujemy.
Cieszę się,że tak do tego podchodzisz. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Przez jakiś czas nie wolno ci tutaj używać magii.
Co? Jak to? Myślałam,że...
Nasza rodzina ma wrogów wszędzie. Klaus może i pozbył się większości,ale wciąż pozostają miejscowi. Być może lokalne czarownice będą chciały wykorzystać twój powrót do swoich celów.
Czy to oznacza także koniec naszych lekcji?
Niestety tak.
Hope ze smutkiem pokiwała głową. Nagle poczuła się osaczona. Sądziła bowiem,że zanim odnajdzie nić porozumienia z resztą rodziny,chociaż magia stanie się jej towarzyszem.
Mam nadzieję,że to zrozumiesz – zakończyła ze smutkiem Freya wstając.
Rozumiem. I dziękuję. Nie dałabym sobie rady,gdyby nie ty.
Bzdura. Jesteś potężną istotą. Potężniejszą od wszystkich w Nowym Orleanie i być może na świecie. Nie zapominaj o tym.
Hope uśmiechnęła się wymuszenie,lecz gdy tylko ciotka zniknęła za drzwiami,rzuciła się z westchnieniem na łóżko. Uniosła przed siebie dłonie. Wydawało jej się,że wciąż widzi na nich krew.
Nawet nie masz pojęcia jak bardzo masz rację,Freyo...

------------------------------------------------------------------------

Zeszło mi szybciej niż się spodziewałam,co bardzo mnie cieszy. Rozdział wreszcie jest dłuższy,więc mam nadzieję,że będziecie zadowoleni,bo ja średnio. Ciągle mam obawę przed pisaniem o Mikaelsonach i chyba trochę potrwa nim się wprawię. Mam nadzieję,że wybaczycie. No to chyba tyle...
Pozdrawiam!

wtorek, 3 stycznia 2017

PROLOG #2

Klaus Mikaelson stał na balkonie swojej okazałej posiadłości i uporczywie spoglądał na główny dziedziniec w oczekiwaniu. Jego zaciśnięte usta rozchylały się jedynie gdy upijał kolejny malutki łyk whisky ze szklanki wykonanej z grubego szkła.
Lada moment miał przyjechać samochód,wewnątrz którego siedziały jego córka i siostra. Chyba nigdy w swoim ponad tysiącletnim życiu nie był tak zdenerwowany. Minęło bowiem dwadzieścia lat,odkąd ostatni raz widział Hope. Z bólem w sercu odsyłał ją w podróż po świecie razem z Freyą,ale tak było najlepiej dla wszystkich. Jego wrogowie powstali po odłączeniu linii krwi napływali z każdej części świata chcąc zabić jego i jego rodzinę. To był jedyny sposób na zapewnienie jego małej córeczce bezpieczeństwa i jednocześnie jedyna broń,którą mogli wykorzystać przeciwko niemu. Teraz jednak wszyscy albo się wycofali,albo gryzą piach i Hope nareszcie może wrócić do swojej rodziny.
Czyżbyś się denerwował bracie?
Klaus odwrócił się na widok Elijaha stojącego w progu pokoju i uśmiechającego się przyjaźnie,lecz z delikatną nutą złośliwości.
Głupstwa pleciesz,Elijah,ja... – zaczął,lecz głos uwiązł mu w gardle. Starszy z Mikaelsonów podszedł do niego i stanął przyglądając mu się z jedną dłonią w kieszeni idealnie skrojonego garnituru.
Wiesz przecież,że mnie nie oszukasz Nik.
Hybryda skwitowała stwierdzenie brata kolejnym łykiem whisky. Milczeli przez chwilę wpatrując się w pusty jeszcze dziedziniec posiadłości Mikaelsonów.
Ciekaw jestem,jaka ona jest – powiedział wreszcie Klaus spuszczając głowę. – Nie jest już przecież małą dziewczynką,jaką pamiętam.
Ja również jestem tego ciekaw – przyznał Elijah. – Zastanawiam się czy jest podobna bardziej do ciebie czy Hayley.
Uwadze Klausa nie uszedł nerwowy tik,który przemknął przez twarz brata na wspomnienie tego imienia. Uśmiechnął się niemal niezauważalnie.
Gdzie ona jest? – spytał. – Powinna czekać z taką samą niecierpliwością jak ja.
Pójdę po nią. – zaoferował starszy z Mikaelsonów i oddalił się.
Wszedł do skrzydła przeznaczonego dla matki Hope i zapukał do drzwi jej sypialni.
Wejdź!
Ostrożnie popchnął drzwi i ujrzał Hayley wygładzającą przed lustrem obcisłą sukienkę podkreślającą jej zgrabną figurę. Potrząsnęła rozpuszczonymi,falowanymi włosami i przygryzła wargę.
Na widok jego odbicia w lustrze odwróciła się i uśmiechnęła nieco speszonym uśmiechem.
Cześć. Dobrze wyglądam?
Obróciła się wokół własnej osi.
Jak dla mnie wyglądasz zabójczo.
Dziękuję. Chociaż nie jestem pewna,czy to odpowiednie określenie biorąc pod uwagę,że czekam na spotkanie z córką.
Jestem pewien... – zaczął Elijah zakradając się do niej z zamiarem objęcia w pasie. – Że ona także to doceni.
Hayley przymknęła powieki i odwróciła się do niego przodem.
Elijah,proszę... – wymamrotała odsuwając się. – Rozmawialiśmy już o tym.
Hope jeszcze tu nie ma.
Wiem,ale musimy zacząć się ukrywać. Tylko...przez jakiś czas. Proszę. Nie chcę jej niepokoić.
Rozumiem. – oznajmił beznamiętnie kiwając głową.
Hayley oblizała wargi pokryte bordową szminką.
Chyba powinnam już iść. – mruknęła i nie czekając na odpowiedź wyminęła go.
Stukot jej obcasów sprawił,że Klaus do tej pory patrzący na dziedziniec odwrócił głowę i zmierzył ją od stóp do głów. Serce zabiło jej szybciej na widok jego spojrzenia i równocześnie ścisnęło się boleśnie na skutek poczucia winy.
Jesteś wreszcie. – skwitował z nutą nagany. – Myślałem,że nie odkleisz się do tego lustra.
Chcę dobrze wyglądać na przyjazd córki. Nie widziałam jej dwadzieścia lat,chyba mam do tego prawo? – odparła wyzywająco zadzierając podbródek.
Niklaus uśmiechnął się na widok jej buntowniczej miny,a w jego oczach pojawił się błysk. Hayley nierzadko denerwowała go swoją impertynencją,ale to sprawiało że go pociągała.
Ścisnął jej dłoń opartą o balustradę i uśmiechnął się oznajmiając miękko:
Mniemam że jesteś równie podekscytowana jak ja,kochana. Ostatnia godzina dłuży się bardziej niż te dwadzieścia lat.
To prawda. – przytaknęła uśmiechając się tęsknie. Ujrzała w myślach moment,w którym ponownie zobaczyła swoją małą dziewczynkę po tym,jak Rebekah zabrała ją do siebie. Spodziewała się,że taką właśnie radość odczuje i teraz.
Klaus obdarzył ją przeciągłym uśmiechem,od którego kobietom zazwyczaj miękły nogi. Ją jednak przyprawił o dreszcz,ale bynajmniej nie podniecenia.
Rozmawiałaś już z Elijahem o naszym...pojednaniu?
Hayley z trudem przełknęła ślinę.
W ciągu tych dwudziestu lat wiele się zmieniło. Wcześniej postrzegała Klausa jako bezwzględnego potwora,który odebrał jej córkę a ją samą zmienił w wilka. Teraz zaś jakby dojrzał i zaczął darzyć ją szacunkiem,liczył się z jej opinią. To zaś wywarło na niej duże wrażenie i mimo związku z Elijahem,którego szczerze kochała,zaczęła zbliżać się do hybrydy. W wyniku tego nastręczyła sobie tylko wyrzutów sumienia,bo nie wiedziała,z którego z braci Mikaelsonów powinna zrezygnować.
Klaus ja...
Cichy pomruk silnika odwrócił uwagę Klausa i Hayley odetchnęła z ulgą,która zaraz jednak ustąpiła miejsca kolejnemu niepokojowi.
Hope tu była. Za kilka sekund ją zobaczą!
Mikaelson natychmiast zbiegł po schodach i zatrzymał się na dole niemalże jak skamieniały. Z bijącym sercem czekał,aż drzwi samochodu się otworzą. Kątem oka dostrzegł,że Hayley stanęła obok i bez słowa wyciągnął ku niej ramię,które ta natychmiast chwyciła.
Drzwi eleganckiego samochodu się otworzyły i wynurzyła się z niego blond głowa Frei. Odnalazła brata wzrokiem i uśmiechnęła się. W ślad za nią poszła druga sylwetka.
Szczupła dziewczyna odziana w prostą,czarną sukienkę narzuconą na skórzaną kurtkę w tym samym kolorze uniosła głowę i odgarnęła z twarzy brązowe włosy. Kiedy i ona odnalazła rodziców wzrokiem,znieruchomiała. Jej duże,brązowe oczy rozszerzyły się a pierś falowała w przyspieszonym oddechu.
Wreszcie ojciec uśmiechnął się i ruszył w jej kierunku.


*


Obudziła się,gdy tylko minęły tablicę informującą o wjeździe do Nowego Orleanu. Hope zamrugała i natychmiast przytkała nos do szyby chłonąc każdy szczegół rodzinnego miasta,którego nie dane jej było zapamiętać. Widziała tablice z francuskimi nazwami ulic,korowody ludzi tańczących na ulicach i turystów poobwieszanych ozdobami nawiązującymi do voodoo. W dodatku mogła przysiąc,że gdzieś daleko w tle delikatnie pobrzmiewa łagodna,jazzowa melodia.
Wow – wykrztusiła tylko. Freya uśmiechnęła się i skręciła w drogę prowadzącą do posiadłości Mikaelsonów.
Już prawie jesteśmy. Denerwujesz się?
Hope spuściła głowę i zaczęła kręcić młynka palcami.
Ja...chyba tak. To moi rodzice,ale przecież jednocześnie zupełnie obcy ludzie.
Nie martw się. Wiele można powiedzieć o moim bracie,ale nie zarzucisz mu braku poszanowania dla własnej rodziny. Zwłaszcza dla ukochanej córki.
Nie boję się ich akceptacji. Boję się,że nie spełnię ich oczekiwań.
Freya zmarszczyła brwi i zerknęła na bratanicę.
O czym ty mówisz?
Hope wciąż była jednak wpatrzona w swoje dłonie.
Nieważne. – mruknęła.
Zanim blond czarownica zdążyła coś dodać,ich oczom ukazała się posiadłość Mikaelsonów. Brama była podniesiona i Freya łatwo wjechała na główny dziedziniec,który znów ujmował doskonałością.
No proszę. Już tu są. – oznajmiła wskazując głową na dwie sylwetki stojące przy schodach. – Uśmiechnij się skarbie.
To mówiąc,ciotka wyszła z samochodu. Hope złapała się za brzuch i policzyła do dziesięciu.
Raz kozie śmierć – pomyślała i otworzyła drzwi.
Jej wzrok spoczął na wysokim,smukłym mężczyźnie o jasnych włosach,a następnie na ciemnowłosej kobiecie,po której najpewniej odziedziczyła kolor włosów.
Znieruchomiała niepewna co dalej robić,jednak ojciec postanowił ją uprzedzić i ruszył jej naprzeciw. Uśmiechał się szeroko a jego oczy błyszczały.
Witaj,mój mały wilczku.


-----------------------------------------------------------------------
Przede wszystkim: Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! A oto druga i ostatnia część prologu. Przepraszam,że na razie właściwie nic się nie dzieje,ale zależy mi najpierw na przedstawieniu relacji między bohaterami z obu "stron" zanim zacznie się dziać coś konkretnego. A zacznie,wierzcie mi :D
Przyznam szczerze,że jestem przerażona perspektywą pisania o Klausie xD O ile wczuwanie się w Deana czy Sama było bułką z masłem,tak on jest tak charakterystyczną postacią,że mam obawy,czy zdołam wiernie odwzorować jego postawę.
A co do Hope...nie wiem czy spodoba Wam się moja wizja jej wizerunku. Przekopałam Internet wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu odpowiedniej modelki,ale żadna o blond włosach mi nie pasowała,więc stanęło na Lucy z uwagi na jej (moim zdaniem) znaczne podobieństwo do Phoebe.
Muszę wreszcie dokończyć pierwszy rozdział,ale na razie mam na głowie pisanie prac na uczelnię,więc nie mam za bardzo czasu,ale jak się z tym uporam to już będzie z górki ;)
Aha i zajrzyjcie do "Bohaterów". 
Pozdrawiam!