piątek, 19 maja 2017

Rozdział 2


Pierwszego poranka po przyjeździe Hope obudziła się nie mając pojęcia,gdzie się w ogóle znajduje. Dopiero po kilku sekundach przypomniała sobie,że jest w Nowym Orleanie.
W domu. Albo i nie...
Nie czekając ani minuty dłużej,wyskoczyła z pościeli i udała się pod prysznic. Wychodząc z pokoju narzuciła na ramiona ulubioną,skórzaną kurtkę z zamiarem opuszczenia posiadłości i poznania miasta,które tak kochał jej ojciec.
Dokąd to tak wcześnie gołąbeczko?
Zatrzymała się jak skamieniała na dźwięk głosu Klausa. Dostrzegł ją przechodzącą przez korytarz w stronę głównego holu. Siedział na zabytkowej kanapie z jedną nogą założoną w poprzek na drugą i ramieniem na oparciu. W ręce trzymał szklankę z whisky.
Jego córka ostrożnie weszła do pokoju.
Nie wstyd ci tak z samego rana? – spytała wskazując głową na szklankę z grubego szkła.

Na jego ustach pojawił się ten sam uśmiech,który towarzyszył mu poprzedniego wieczoru na kolacji,gdy odmówiła napicia się krwi.
Alkohol otumania tylko ludzkie umysły. Nam,istotom wyższym pomaga zapanować nad głodem. No,ale tobie przecież nie jest jeszcze potrzebny.
Jego stwierdzenie znów zmroziło ją wewnątrz,jednak nie dała tego po sobie poznać. Uśmiechnęła się tylko i zajęła miejsce obok niego.
Być może,jednak z przyjemnością napiję się z tobą,o ile pozwolisz.
Najmłodszy z Mikaelsonów wybuchnął krótkim śmiechem i odstawił szklankę na stolik,po czym utkwił w swojej córce przenikliwe spojrzenie.
Fascynujesz mnie,mój mały wilczku. Bez wątpienia buźkę odziedziczyłaś po matce,jednak wciąż mnie zastanawia,co drzemie w twoim wnętrzu? Czy w tym względzie również jesteś nią? A może wdałaś się we mnie?
Sądzę,że w tym względzie jest po równo.
Ciekawe. Dlaczego tak sądzisz?
Czuję,że tak jest.
Wpatrywała mu się prosto w oczy usiłując wytrzymać jego spojrzenie.
Przekonamy się. – mruknął. – Więc,Freya uprzedziła cię,że nie wolno ci tutaj wykonywać tych waszych sztuczek?
Odkręcił butelkę i nalał do drugiej szklanki bursztynowego płynu wręczając ją córce. Hope skinęła głową i upiła łyk. Powstrzymała grymas. Smak drogiej whisky wcale jej nie odpowiadał,ale już po pierwszym łyku mogła stwierdzić,że działa.
Mniemam,że trochę cię ich nauczyła.
Taak,całkiem sporo – mruknęła Hope.
Dobrze. Przydadzą nam się w przyszłości. Trzeba raz na zawsze zrobić porządek z tymi cholernymi czarownicami.
Zmarszczyła brwi i już miała zapytać,o co dokładnie mu chodzi,gdy w progu pokoju stanęła Hayley. Oparła dłoń o futrynę i uśmiechnęła się leniwie na widok dawno nie widzianej córki.
Tutaj jesteś – skwitowała wchodząc w głąb pokoju. Wymieniła ostrzegawcze spojrzenie z Klausem i skrzyżowała dłonie na piersi.
Cześć mamo.
Wciąż nie mogła przyzwyczaić się do brzmienia tego słowa.
Pomyślałam,że pokażę ci miasto. Co ty na to?
To absolutnie wykluczone – wtrącił Klaus.
Dlaczego? – Matka i córka równocześnie spojrzały w kierunku pierwotnego.
Chyba wyraziłem się jasno mówiąc,że czarownice mogą chcieć wykorzystać naszego wilczka. W twoim towarzystwie droga Hayley,podamy im naszą Hope na tacy.
W porządku,pójdę sama – oznajmiła prędko Hope i pospiesznie upiła ostatni łyk whisky podnosząc się z kanapy. Zanim którekolwiek zdążyło ją zatrzymać,była już na dziedzińcu.
Klaus uśmiechnął się i nonszalancko zarzucił ramię na oparcie wiekowej kanapy.
Moja krew – skwitował.


*


Gdy tylko wyszła na tętniące życiem ulice Nowego Orleanu,natychmiast zapomniała o rozgrywającym się w posiadłości dramacie rodzinnym. Podświadomie czuła,że znalezienie miejsca w tej rodzinie będzie trudne,jednak z miastem rzecz miała się zupełnie inaczej.
Skręciła w główną ulicę i jej oczom ukazał się barwny korowód tańczących w akompaniamencie jazzu artystów. Uśmiechnęła się do siebie i przystanęła chwilę przyglądając się widowisku. Po chwili jej wzrok przyciągnęła kolejna grupa,tym razem ewidentnie turystów prowadzonych przez krępą,czarnoskórą kobietę o kręconych włosach. Chociaż stała w znacznej odległości,jej ucho wychwyciło każde słowo wypowiadane przez przewodniczkę. Kobieta opowiadała bowiem o magii voodoo.
Hope zmarszczyła brwi i dyskretnie zbliżyła się do grupy nie pozwalając się jednak zauważyć. Wyczuwała energię tej kobiety. Jej paplanina nie była tylko stekiem bzdur dla przyjezdnych,ta kobieta naprawdę była czarownicą.
Niezły obłęd,co?
Drgnęła na dźwięk głosu,który rozległ się znikąd za jej plecami. Ujrzała dziewczynę mniej więcej w jej wieku. Ubrana w pstrokate ciuchy i z opaską na rudych włosach mogła bez obaw iść w pochodzie razem z jazzowymi artystami.
Utkwiła w Hope spojrzenie swoich intensywnie zielonych oczu,więc nie było wątpliwości,że mówi do kogoś innego.
Eee,słucham?
Ta babka – Ruda wskazała podbródkiem na czarownicę i jej grupę. – Te wszystkie rzeczy,które wygaduje o voodoo. Ludzie słuchają z politowaniem,bo tak naprawdę w to nie wierzą.
A ty wierzysz? – spytała Hope.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
Na razie sama nie wiem w co wierzę.
Panna Mikaelson pokiwała w zamyśleniu głową. Coś w tej dziewczynie sprawiało,że miała ochotę bliżej ją poznać.
Jestem Hope. To mój pierwszy dzień w Nowym Orleanie.
Meredith. Wzajemnie – uśmiechnęła się. – Miło wiedzieć,że nie tylko ja jestem tu obca. Pójdziemy gdzieś na kawę?


*

Więc...Jak się tu znalazłaś? – spytała Hope opierając łokcie na okrągłym stoliku w stylu bistra,kiedy już znalazły przytulną knajpkę i złożyły zamówienie. We wnętrzu panował radosny gwar doprawiony szumem wiatraka kręcącego się u sufitu.
- Właściwie to szukam swoich korzeni. Chcę sprawdzić,czy to,co dotychczas mówiono o mojej rodzinie jest prawdą. A ty?
Taak,też coś w tym rodzaju – mruknęła Hope po części zachowując ostrożność,a po części zaintrygowana wyznaniem nowej znajomej. – Dlaczego sprawdzasz to akurat w Nowym Orleanie?
Cóż,wciąż dziwnie mi o tym mówić,ale ponoć mieszkają tu prawdziwe czarownice,a ja rzekomo jestem jedną z nich. Nieźle pokręcone,co?
Zamówiona kawa dała Hope chwilę na przetrawienie nowych informacji. Zmarszczyła brwi i swobodnie ujęła filiżankę w dłonie.
Okej,masz jakieś tropy? Znasz tu jakieś rzekome czarownice?
Nie – Meredith pokręciła głową ze smutkiem. – Jestem tylko ja kontra Nowy Orlean. To pewnie strata czasu,ale traktuję tą podróż jako sposób na poznanie siebie.
Hope pokiwała głową i upiła łyk kawy. W jej głowie krążyło wiele rozmaitych myśli. Czy ona jest jakąś wysłanniczką miejscowych czarownic czy naprawdę nie ma z nimi nic wspólnego?
Skupiła energię i wysłała jej strumień w stronę Meredith. Do jej świadomości powoli zaczęła docierać aura. Z pewnością nie była ani ludzka ani wampirza czy wilkołacza. Co dziwniejsze, nie zgadzała się nawet z aurą tamtej czarownicy.
Co jeśli ci powiem,że naprawdę jesteś czarownicą?
Rudowłosa pochyliła się i wytrzeszczyła oczy.
Skąd to wiesz?
Bo sama nią jestem – uśmiechnęła się Hope.
Ale czad! – pisnęła Meredith klaskając w dłonie.
Ciszej. Nie mogę się z tym afiszować.
Dlaczego? Przecież to cudowne!
Nie dla wszystkich. – uśmiechnęła się ze smutkiem Hope. – Ale to dłuższa historia.


*


John wyskoczył ze swojego samochodu trzaskając drzwiami. Badania nad bruxą zajęły mu więcej czasu niż początkowo oczekiwał,większość wzmianek,na które się natknął wymagały tłumaczeń. Nie lubił tego robić. Wolał działać szybko i konkretnie niż ślęczeć w nadziei na jakikolwiek ślad,jednak nie było sposobu,aby to przeskoczyć. Przez to był już grubo spóźniony na spotkanie z Mari.
Siedziała na obitej materiałem sofie w samym końcu sali ich ulubionej kawiarni poza miastem i rozglądała się nerwowo. Jej czoło wygładziło się,gdy wyłowiła go wzrokiem.
Tak,tak,wiem – oznajmił zanim zdążyła otworzyć usta – Przepraszam.
Znowu nad czymś pracujesz?
Westchnął i ciężko opadł na siedzenie naprzeciwko niej. Nic nie mogło umknąć jej uwadze. Ale za ponadprzeciętną inteligencję właśnie między innymi tak bardzo ją kochał.
Tak,wczoraj zakończyłem jedno polowanie, ale to było coś...innego. Nawet nasi ojcowie nigdy się z czymś takim nie spotkali.
Mari pokiwała głową,jednak jej spojrzenie było nieobecne. Zamieszała łyżeczką parującą kawę w stojącym przed nią dużym kubku.
John wiedział,że nie ma sensu ciągnąć tematu,bo jego mała siostrzyczka nigdy nie czuła się pewnie kiedy rozmowa wkraczała na nienaturalne tematy. Nawet do Imoen odnosiła się niekiedy z rezerwą czy nieśmiałością,mimo iż jego matka była bardziej ludzka niż niejeden czystej krwi człowiek.
Ale jego akceptowała takim,jaki był i za to był jej bardzo wdzięczny.
Zanim zdążył ponownie otworzyć usta, znikąd zjawiła się kelnerka i postawiła przed nim parujący napój. Spojrzał pytająco na Mari,a ta uśmiechnęła się.
Przecież wiedziałam,że się spóźnisz. – puściła mu oczko.
Roześmiał się tylko i spojrzał na zawartość kubka. Czarna,mocna i najpewniej słodka kawa. Jego ulubiona.
Jak ty mnie znasz – skwitował spuszczając wzrok.
Rozmawiali jeszcze dobre dwie godziny, podczas których kawa zdążyła wystygnąć. Mari z błyskiem w oczach opowiadała o college'u i nowych znajomych a John cieszył się jej szczęściem. Wiedział,że to nigdy nie byłoby życie dla niego i pomimo jej entuzjazmu, cieszył się, że jego ścieżka wiedzie w zupełnie inną stronę.
A co z dziewczynami? – spytała znienacka Mari unosząc znacząco brwi. – Masz jakąś na oku?
John prychnął i spuścił wzrok bawiąc się uchem od kubka.
Znasz mnie siostrzyczko. Dla swojego i jej dobra nie powinienem nigdy się zakochiwać.
Przesadzasz. Spójrz na naszych rodziców. Zawsze zarzekali się,że w ich życiu nie ma na to miejsca, bo ktoś ucierpi. I co? Jesteśmy tu. Cali i zdrowi.
Uśmiechnęła się tak promiennie, że nie miał siły polemizować. Po chwili spoważniała jednak i nachyliła się nad stołem. Potrafiła czytać z jego duszy jak z otwartej książki.
Zobaczysz, kiedyś spotkasz tę jedyną, przed którą będziesz mógł być sobą. Taką, która nie będzie zważała na twoją...odmienność a na to, co drzemie w twoim wnętrzu.
Tak,wnętrzu. Tego właśnie najbardziej się obawiał...
Odchrząknął, wypił ostatni łyk zimnej kawy wiedząc, że kofeina mu się przyda i oznajmił:
Późno już. Powinniśmy wracać.
Masz rację. Rodzice pewnie chcieliby spędzić z nami trochę czasu.
Odwiozę cię. – powiedział John rzucając na stolik dziesięciodolarowy banknot.
Chyba sobie żartujesz – roześmiała się Mari. – To tylko dwie przecznice stąd.
Ale jest ciemno i...
Wyluzuj Johnny. Doceniam twoją troskę,ale jestem już duża.
Młody Winchester odetchnął ciężko i przewrócił oczami. Wyszli przed kawiarnię i wyciągnął palec w stronę Mari.
Masz mi napisać,kiedy wrócisz do domu.
Tak tato. – mruknęła z ironią nachylając się aby pocałować jego szorstki policzek.
Pomachała mu dłonią,gdy ostrożnie wyjeżdżał z parkingu. Gdy zniknął za rogiem,wydobyła słuchawki i z włączoną muzyką ruszyła w swoją stronę. Pogrążona we własnych myślach szła przed siebie, dopóki przed jej oczyma nie ukazała się leżąca na chodniku sylwetka człowieka w konwulsjach. Wyrwała słuchawki z uszu i ruszyła biegiem w jej stronę.
Hej,hej, słyszysz mnie? – wołała łapiąc postać za ramię. Odwróciła ją delikatnie i jej oczom ukazała okryta kapturem się blada,dziewczęca twarz wykrzywiona z bólu.
Źrenice Mari rozszerzyły się,a serce zaczęło bić szybciej.
Pomocy! Proszę! – zawołała żałośnie,lecz ulica była pusta. Nagle poczuła uderzenie i zanim zdążyła się zorientować, zaliczyła bolesne lądowanie na przeciwległej, ceglanej ścianie. W ustach poczuła metaliczny posmak krwi,a i tak ledwie już dostrzegalne kontury ciemnego świata zaczęły rozmazywać się jej przed oczyma.
Z trudem dostrzegła,jak dziewczyna, której chciała pomóc wolnym krokiem rusza w jej stronę i pochyla się nad nią. Jej twarz widziała jak przez mgłę,jednak wiedziała,że postać jej się przygląda.
Chwilę potem te wszystkie myśli uleciały jej z głowy,gdyż umysł skupił się wyłącznie na przerażającym bólu, którym wręcz eksplodował jej brzuch. Chciała krzyknąć, lecz krew, którą wypełniły się jej usta sprawiła,że wydała z siebie jedynie warkot.

Gdy przewróciła się na chodnik, jej oczy były już nieruchome, utkwione w miejscu, gdzie zniknęła tajemnicza,zakapturzona postać.

----------------------------------------------------------------------------

Wiem,znowu skopałam sprawę. Znowu trochę minęło od poprzedniego posta,ale wreszcie narodził się w bólach spowodowanych brakiem weny. Dziś rano przed wyjściem na uczelnię słoneczko tchnęło we mnie inspirację i wreszcie ten rozdział mógł się pojawić. Dużo mu brakuje do ideału,jednak zawarłam w nim najważniejsze rzeczy i mam nadzieję,że zaskoczenie na koniec wynagrodzi długie czekanie :D Tak wiem,jestem okrutna.
Nie wiem co jeszcze powiedzieć. Chyba tylko tyle,że mam nadzieję na utrzymanie się weny przez najbliższy czas.
Buziaki!

niedziela, 9 kwietnia 2017

Gwoli wyjaśnienia...

Witajcie



Długo się zbierałam,żeby to napisać. Powinnam to zrobić już dawno dawno,ale lepiej późno niż wcale,prawda?
Jak zapewne zauważyliście,ostatni post tutaj został dodany końcem stycznia. Mamy kwiecień i od tamtej pory nic. Przyczyna jest bardzo złożona. W lutym moja rodzina borykała się z trudnymi momentami, w związku z czym nie miałam zwyczajnie ochoty na pisanie tego opowiadania. Po prostu...nie byłam w stanie. Teraz stanęłam już na nogi, jednak pojawił się problem braku wolnego czasu,po świętach powinno nieco się rozluźnić,więc wtedy spróbuję zmusić się do odzyskania jako takiej weny,żeby skończyć drugi rozdział chociaż. Potem,wiadomo,sesja...
W żadnym wypadku NIE PORZUCAM tego bloga. Bardzo chcę go skończyć,jednak ciągle pojawiają się trudności. Jeśli tylko będę w stanie,będę pisać dalej i co jakiś czas postaram się wrzucać rozdziały.
Mam nadzieję,że niedługo się zobaczymy, tymczasem życzę wszystkim wesołych świąt i wszystkiego co najlepsze :*

środa, 11 stycznia 2017

Rozdział 1

Następnego dnia rano obaj Winchesterowie wyruszyli w drogę powrotną do Lawrence. Tym razem jednak Dean nie pozwolił synowi prowadzić swojej dziecinki. Uśmiechnął się pod nosem widząc,jak John jest nieszczęśliwy z tego powodu. Mimo,że posiadał własny samochód,korzystał z każdej możliwej okazji,aby poprowadzić Impalę. Napawało to starszego Winchestera niemałą dumą.
Zaparkowali przed niewielkim,jednorodzinnym domem,w którym od kilkunastu lat mieszkali. Dean wstrzymywał się przed jego kupnem ile mógł,lecz Imoen wreszcie udało mu się go przekonać,że jego życie jako łowcy dawno już się skończyło i mogą zacząć żyć jak normalni ludzie nie chowając się w bunkrze Ludzi Pisma.
Dom niczym właściwie się nie wyróżniał – jednopiętrowy,ze spadzistym dachem i dużymi okiennicami na tle białego tynku. Mimo to,od lat stanowił marzenie Deana Winchestera,które wreszcie udało się zrealizować.
W środku unosił się zapach pieczonych jabłek,od którego Johnowi natychmiast ścisnął się żołądek. Nie pamiętał kiedy ostatnio coś jadł,a smakowita woń rozbudziła w nim wilczy apetyt.
Kochanie,jesteśmy! – zawołał Dean wchodząc do salonu.
Imoen właśnie wyjęła z piekarnika okrągłą formę i położyła ją na stole,po czym uniosła głowę i uśmiechnęła się do swoich mężczyzn.
Hej – powiedziała czule całując Deana w usta,po czym zdjęła kuchenne rękawice i odłożyła je na bok.
Johnny.
Uśmiechnął się,gdy położyła obie dłonie na jego policzkach i pocałowała w czoło. Robiła tak za każdym razem,gdy skądś wracał. Wyczuwał jej miłość w każdym geście,który wobec niego wykonywała. Taka już była Imoen.
Co to wszystko miało znaczyć? Martwiliśmy się o ciebie...
Wiem mamo. – mruknął niechętnie. – Ale musiałem. Zobaczyłem tą sprawę w gazecie. Chodziło o dzieci w sierocińcu i...
John – Dean obdarzył go surowym spojrzeniem – To nie pierwszy raz. Ile razy mam ci powtarzać,że nie powinieneś być łowcą? Wiesz ile zajęło mnie i wujkowi Sammy'emu wyplątanie się z tego gówna?
Ale ty nie chciałeś tak żyć. Ja chcę. Jestem dorosły,mam prawo decydować o sobie!
Przez moment jego oczy zdawały się błysnąć czernią. Winchester rozchylił usta i drżącym głosem oznajmił:
Nie masz pojęcia w co się pakujesz.
Zapanowała niezręczna cisza. Imoen,przyzwyczajona do kłótni na ten temat,odchrząknęła i oznajmiła:
Pewnie jesteście głodni. Szarlotka musi najpierw ostygnąć,więc zrobię wam kanapki.
Przy stole wcale jednak nie było lepiej. Milczenie dawało się we znaki całej trójce,więc najmłodszy postanowił nieco załagodzić sprawę i wreszcie zabrać głos.
To...kiedy przyjedzie Mari?
Sara mówiła,że powinna być dziś po południu. Nie ma o niczym pojęcia,więc to będzie przyjęcie niespodzianka. – odparła Imoen.
Świetnie. Zdążę jeszcze wstąpić do bunkra – wyrwało mu się nie chcący na głos kiedy zgarniał na talerz kolejną kanapkę.
Po co? – Jego ojciec znieruchomiał i zmarszczył brwi.
John westchnął i otarł usta dłonią. Przełknął i oznajmił łagodnie:
Tato,wiem,że ci się to nie podoba,ale muszę coś sprawdzić. Ta wampirzyca,na którą polowałem była bruxą.
Bruxa? – powtórzył ze zdziwieniem starszy Winchester. – Co to do cholery jest?
Nie mam pojęcia i właśnie to chcę sprawdzić. Potrafiła stać się niewidzialna.
Jestem pewien,że wystarczy ci Internet.
Wiesz przecież,że wolę...
Wystarczy! – Dean uderzył dłonią o stół. – Jeśli cię to ciekawi to proszę bardzo,sprawdź sobie. Ale trzymaj się z daleka bunkra i nie chcę więcej słyszeć o cholernych polowaniach!
Wstał z impetem odsuwając krzesło,złapał z kuchennego blatu pokaźny kawałek szarlotki i trzasnął drzwiami od garażu nie oglądając się za siebie.
Imoen westchnęła i przymknęła powieki. Z uwagi na swoją wrodzoną dobroć nie cierpiała kłótni,zwłaszcza pomiędzy dwójką mężczyzn,których kochała najbardziej na świecie,dlatego takie sceny wywoływały w jej sercu silne ukłucie.
Wybacz mamo – mruknął John odsuwając od siebie talerz. Nagle stracił cały apetyt.
John,wiesz ile oboje poświęciliśmy,żebyś mógł się wychować w normalnym domu. Zresztą nie tylko my,ale Sam i Sarah także.
Wiem i rozumiem to tylko... – westchnął spuszczając wzrok – Ja mam wrażenie,że nie pasuję do tego życia. Ty akurat powinnaś mnie rozumieć,mamo.
Imoen rozchyliła wargi i pokiwała głową.
I rozumiem John. Ale ty uczyłeś się świata od dziecka. Poznawałeś go stopniowo. A ja zostałam tu bezwolnie wrzucona i do wszystkiego musiałam się przyzwyczajać.
Ale i tak mam wrażenie,że tu nie pasuję. Jestem inny i zawsze będę. A kiedy poluję...wtedy wiem,że moja inność na coś się przydaje.
Posłuchaj kochanie... – Imoen uścisnęła dłoń syna. – Wcale nie jesteś inny. To,że potrafisz robić niezwykłe rzeczy nie oznacza,że różnisz się od zwykłego człowieka. Jesteś tak samo zbudowany i odczuwasz to samo co każdy z nich. Zrozumiałam to,kiedy sama przez pewien czas byłam człowiekiem.
Młody Winchester uśmiechnął się do niej w odpowiedzi. Wiedział,że matka poświęciła życie,aby mógł przyjść na świat i dosłownie cudem wróciła do niego wróciła. Darzył ją przez to jeszcze większym szacunkiem i miłością niżby mógł.
I uwierz mi,że przyjdzie czas,gdy odnajdziesz swoje miejsce w tym świecie. Zrozumiesz wtedy,że życie łowcy to nie jest dobre życie – zakończyła.
Wiedział co miała na myśli. Odkąd skończył osiemnaście lat,rodzice dawali mu do zrozumienia,że chcieliby dla niego normalnego życia u boku odpowiedniej kobiety. Jednocześnie jednak uświadamiali kim tak naprawdę jest i jakie ryzyko jest z tym związane.
Tyle tylko,że to ryzyko pociągało go bardziej niż ich wymarzona wizja.
Dziękuję mamo. – John wstał i objął siedzącą na krześle Imoen. – Pójdę do siebie. Zapakuję prezent dla Mari i poszukam czegoś o tej bruxie.
Dobrze kochanie. Chcesz wziąć ze sobą kawałek szarlotki?
Później – uśmiechnął się kierując się w stronę schodów.
Imoen westchnęła tylko,pokręciła żartobliwie głową i pozbierała talerze.


*


Dean siedział w pustym garażu i spoglądał przed siebie. Zazwyczaj w takich momentach grzebał przy swojej dziecince,ale tym razem nie znajdywał żadnego konkretnego powodu,aby zajrzeć pod jej maskę. Poukładał więc narzędzia,oleje i wszystko inne co było pod ręką aby uporać się z nerwami.
Był dumny z tego,że syn był do niego tak podobny. Ba,byli niemal identyczni. Te same jasne włosy,prawie ten sam wzrost,identyczne intensywnie zielone oczy...
I takie same charaktery.
Chociaż John w tym elemencie miał także bardzo dużo cech wspólnych z matką,nie można było odmówić mu nieustępliwości w dążeniu do celu oraz chęci robienia wszystkiego po swojemu. A to już niestety bardziej podobne było do Winchestera.
Hej – usłyszał nad sobą doskonale znany łagodny głos z pytającą nutą. Imoen oparła się o blat i skrzyżowała ramiona na piersi. – Wszystko w porządku?
Dobrze wiesz,że nie – odparł niechętnie,chociaż łagodnie. – To nie pierwszy raz kiedy wymyka się na polowanie.
Wiem Dean,ale nie powinieneś być dla niego taki surowy...
Jak mam nie być dla niego surowy? Lekceważy moje prośby. Jaki byłby ze mnie ojciec,gdybym przymykał na to oko?
Uspokój się. On jest dorosły. Nie możemy ingerować w jego życie.
Nie,nie możemy – przytaknął Winchester – Ale możemy pokazać mu właściwą ścieżkę.
A jeśli ona nie jest dla niego właściwa? Słuchaj,Dean... – Imoen przykucnęła obok sterty opon patrząc ukochanemu w oczy. – Nie usprawiedliwiam go,bo szaleję na myśl,że mogłoby mu się coś stać. Ale wiesz przecież kim jest. Chociażby bardzo chciał,nie ucieknie przed swoim pochodzeniem. I to daje mu przewagę kiedy poluje.
Wiem o tym Imoen. Dlatego pozwoliłbym mu polować,jeśli tak bardzo chce,bo pewnie byłby w tym najlepszy,ale... – westchnął i spuścił wzrok przeczesując palcami włosy.
Boisz się,że spełni się to,przed czym przestrzegał nas Chuck. – dokończyła ponuro.
Jako,że gdy John przyszedł na świat podczas gdy Dean nosił znamię Kaina czyniące z niego demona,jego dusza została podzielona pomiędzy światłem a ciemnością,częścią anielską i demoniczną. Takiego połączenia świat jeszcze nie widział i nawet sam Bóg miał co do niego pewne obawy. Dopóki jednak dusza Johna pozostawała po stronie światła,nie było powodów do niepokoju. Natomiast w drugą stronę...
A dziwisz mi się? Widziałaś dzisiaj jego oczy. Nie ma łatwiejszego sposobu na przejście na ciemną stronę niż zabijanie. Wszystko jedno czego.
Powinniśmy wreszcie wyznać mu prawdę. Może wtedy zrozumie nasze obawy. Jest już przecież dorosły i sądzę,że da radę to udźwignąć.
Myślisz,że to coś zmieni? Będzie się upierał,że sobie z tym poradzi. Ja bym tak zrobił – zakończył krzywiąc się.
No tak,nie da się ukryć. – zachichotała Imoen. – Jaki ojciec,taki syn.
Dean uśmiechnął się i wyciągnął ramiona przygarniając ją do siebie. Kiedy usiadła mu na kolanach złożył na jej ustach długi,czuły pocałunek.
Po tylu latach kochał ją wciąż tak samo jak pierwszego dnia i ten fakt szczerze go zaskakiwał. Nie sądził bowiem,że kiedykolwiek byłby zdolny do takiej miłości. Oczywiście bywały między nimi kłótnie związane z różnicą charakterów,jednak poniekąd to właśnie dzięki nim ich związek był tak silny. Imoen zawsze potrafiła wskazać mu właściwą drogę. Był pewien,że będzie potrafiła zrobić to samo dla Johna.
Twój brat doskonale to sobie obmyślił.
Co takiego? – Imoen zmarszczyła brwi.
Nazwanie cię Światłością. Zawsze byłaś moim światełkiem w ciemności.
Uśmiech znikł z jej twarzy i na jego miejscu pojawiła się powaga. Przypomniała sobie bowiem wszystkie chwile,w których musiała być dla niego oparciem. Ani przez moment się wtedy nie zawahała.
I zawsze nim będę – wyszeptała gładząc jego policzek. – Dla ciebie i dla Johna.
Kocham cię. – mruknął ponownie zatapiając się w jej ustach.
A ja ciebie – odparła z uśmiechem,gdy jego dłonie zawędrowały pod jej bluzkę.


*


Impala,tym razem prowadzona przez Deana,zatrzymała się pod jednopiętrowym domem z marmuru stojącym kilka ulic od domu kierowcy i jego rodziny. W absolutnej ciszy podeszli pod frontowe drzwi. Po naciśnięciu dzwonka otworzyła im Sarah.
Zanim którekolwiek zdążyło coś powiedzieć,położyła palec na ustach i machnęła dłonią w kierunku nowocześnie urządzonego wnętrza.
John pierwszy zajrzał do salonu,z którego dobiegały odgłosy ożywionej rozmowy.
Na środku sofy siedziała młoda dziewczyna ubrana w prostą,różową sukienkę. Jej ciemne włosy swobodnie spływały na ramiona zlewając się z ciemnym oparciem. Oczy jej błyszczały,gdy energicznie opowiadała coś wysokiemu,barczystemu mężczyźnie o równie ciemnych włosach sięgających karku.
Dziewczyna odwróciła głowę i rozchyliła różowe usta,które po chwili rozciągnęły się w uśmiechu.
Johnny! – pisnęła podrywając się i ruszając w jego stronę.
Witaj siostrzyczko – powiedział John podchodząc i obejmując ją mocno. Jej głowa swobodnie spoczęła na jego ramieniu.
Co wy tu robicie? – spytała,gdy przywitała się z Deanem i Imoen.
Jak na zawołanie w tej samej chwili z kuchni wynurzyła się Sarah trzymając w dłoniach czekoladowy tort ozdobiony mnóstwem świeczek.
Mari,aniołku,chyba nie sądziłaś,że zapomnieliśmy o twoich urodzinach – oznajmiła jej matka uśmiechając się szeroko.
Panna Winchester zaśmiała się zasłaniając usta dłonią,kiedy jej najbliższa rodzina zaczęła śpiewać „Sto lat”. Kiedy zdmuchnęła świeczki,ku uciesze Deana czekoladowy tort można było wreszcie pokroić i obie rodziny Winchesterów wdały się w lekką dyskusję.
Jak ci idzie na studiach,Mari? – zagadnęła Imoen wycierając usta papierową serwetką ostrożnie,aby nie rozmazać szminki.
Całkiem dobrze,dziękuję. Niedługo będziemy uczyć się dynamicznej analizy kodu – odparła z dumą.
Okej,nie mam pojęcia co to jest,chyba życie na ziemi jeszcze czasem mnie przerasta.
Mari zmarszczyła brwi.
Tak,chyba tak.
Nie przejmuj się skarbie,to takie...nerdowe sprawy – zażartował Dean zerkając ukradkiem na brata. Sam zrozumiał o co chodzi i oznajmił:
To może ja i Dean pozbieramy naczynia.
W kuchni młodszy z Winchesterów założył dłonie na piersi i spojrzał na brata ze zmarszczonymi brwiami.
Okej Dean. Co się dzieje?
Jak długo zamierzasz jeszcze ją okłamywać?
Ja jej nie okłamuję,tylko – urwał wzdychając Sam – Staramy się nie angażować ją w nadnaturalne sprawy bardziej niż to konieczne.
I myślisz,że tak będzie lepiej?
Tak. Niech chociaż ona będzie nieskażona środowiskiem łowców.
Na słowo „łowca” Dean odetchnął głęboko i oparł dłonie o krawędź zlewu. Sam,znając brata na wylot,od razu dostrzegł,że coś jest nie w porządku.
Nie przyszedłeś tu rozmawiać o Mari.
Nie. To znaczy też...ale chodzi o Johna. Znów był na polowaniu.
O cholera – mruknął Sam.
Właśnie. Za każdym razem,gdy próbuję go od tego odwieść,on i tak się wymyka. Myśli,że dzięki swoim mocom może stać się jakimś cholernym ultrałowcą.
Może powinien nim być...
Co? Sam przed chwilą powiedziałeś,że chcesz trzymać córkę z dala od tego bagna. Myślisz,że ja nie chcę tego samego dla Johna?
Ciszej – syknął młodszy Winchester – I nie odwracaj kota ogonem. John zawsze w pewien sposób będzie miał kontakt z mocami. Mari nie. Może lepiej zrobisz,jeśli pozwolisz mu żyć tak,jak chce?
Wiesz przecież,że jeśli...
Uwolni demoniczną stronę? – przerwał Sam – Dean,to nie pierwszy raz,kiedy poluje. Gdyby coś miało mu się stać,już by się stało.
Widząc,że jego brat milczy z zaciśniętymi ustami dodał:
Nie zmieniaj się w tatę.
Przecież on chciał żebyśmy byli łowcami. Zmuszał nas do tego.
No właśnie. – skwitował Sam i opuścił kuchnię zostawiając osłupiałego Deana z tą myślą.
Wrócił do reszty w momencie,gdy Mari odpakowywała swój prezent. Otworzyła wieczko małego pudełka i Sam zauważył,że oczy jego córki błyszczą od łez.
Ojej,John...to piękne – wyszeptała unosząc w górę łańcuszek. Zawieszka miała kształt serduszka,na którym wyryte zostały jej inicjały i napis „mała siostrzyczka”.
Żebyś nigdy w tym Stanford nie zapomniała kim dla mnie jesteś – odparł John obejmując ją.
Dobrze wiesz,że to niemożliwe – powiedziała puszczając mu oczko.
Uśmiech Mari był jedną z niewielu rzeczy,która sprawiała mu szczerą radość. Odkąd tylko sięgał pamięcią,zawsze tak było. W dzieciństwie często się ze sobą bawili i już wtedy czuł się odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo. Poza tym,Mari zawsze stawała za nim murem,kiedy inne dzieci śmiały się i nazywały go dziwolągiem,chociaż nie miały pojęcia,jak bardzo mają rację. I chociaż bała się wszystkich tych nadnaturalnych spraw i unikała ich tematu jak ognia,nigdy nie dała po sobie poznać,że obawia się Johna. Był jej za to dozgonnie wdzięczny.
Kiedy miał kilkanaście lat i był wystarczająco dojrzały,dowiedział się jak wielkim cudem było jej przyjście na świat. Nagle zrozumiał nieustanne obawy ciotki Sary o bezpieczeństwo Mari i gdy tylko mógł,robił co w jego mocy aby nic jej nie zagrażało. Z tego też względu nazwał ją swoją małą siostrzyczką. W końcu o kogo innego miałby się tak troszczyć?
Pozostała część spotkania minęła w miłej atmosferze i ani się obejrzeli,jak zapadł wieczór.

*

Stół w jadalni posiadłości Mikaelsonów uginał się pod ciężarem pater z rozmaitymi potrawami,mis z owocami i dzbanów wypełnionych czerwonym winem i wodą. Na przeciwległych krańcach stołu siedzieli wszyscy przedstawiciele rodu Mikaelsonów,począwszy od Klausa a skończywszy na jego jedynej córce.
W pomieszczeniu gościła ciemność rozpraszana jedynie migającym światłem mosiężnych świeczników zamocowanych w ścianach. Cisza panująca w jadalni była tak namacalna,że nie trzeba było wampirzego słuchu,aby usłyszeć powolne skapywanie wosku na kamienną posadzkę.
Hope wolno przeżuwała kawałek jakiejś potrawy,której nawet nie potrafiła zidentyfikować. Równie dobrze mogłaby jeść papier,bo ze zdenerwowania nie czuła żadnego smaku. Gdyby nie Freya siedząca tuż obok niej,zapewne nie byłaby zdolna nawet do jedzenia.
Zerkała ukradkiem na rodziców i brata ojca,Elijaha. Nie mogliby różnić się bardziej. Klaus nosił się na luzie i chyba wiedziała,po kim odziedziczyła styl ubierania. Elijah natomiast był wcieloną elegancją i kurtuazją. Być może wstydem było się przyznać,ale czuła się przy nim bardziej wyluzowana niż przy ojcu. Hayley wydawała się być równie zdenerwowana jak i ona.
Hope zaskoczyło podobieństwo do matki. Owszem,ciotka Freya nieustannie jej to powtarzała,ale nie sądziła,że jest ono aż tak wyraźne. Czasami wyłapywała jej spojrzenie i widziała w nim błysk radości,ale kryło się za nim coś więcej i nie mogła oprzeć się wrażeniu,że jej matkę coś trapi.
Klaus uniósł w górę kieliszek z winem i uśmiechnął się samym kącikiem ust spoglądając na córkę.
Zazwyczaj preferuję szlachetniejsze trunki – zaczął – Jednakże uważam,że dzisiejszy wieczór jest tak wyjątkowy,że zasługuje na uczczenie go butelką doskonałego wina. Za twój powrót,mały wilczku.
Skinął kieliszkiem w jej stronę i upił łyk. Hope uśmiechnęła się krzywo i podobnie jak pozostali,poszła w jego ślady.
Ach,wyborne. – skwitował odstawiając kieliszek z cichym brzdękiem. – No,ale może nasza mała dziewczynka miałaby ochotę na coś innego...Alice!
Do sali weszła dziewczyna o oliwkowej skórze i ciemnych włosach ubrana w strój pokojówki. Klaus złapał ją za nadgarstek i spojrzał głęboko w oczy.
Nie krzycz – oznajmił łagodnym tonem.
Chwycił srebrny nóż i przyłożył go do jej skóry.
Nik... – odezwała się ostrzegawczo Hayley.
Nie wygłupiaj się moja droga. Jestem pewien,że to najwyższa pora,aby Hope zasmakowała ludzkiej krwi.
Rozciął jej nadgarstek. Alice przygryzła tylko wargę,kiedy szkarłatna stróżka krwi spływała do małego kieliszka.
Zapach krwi zawładnął nozdrzami Hope,jednak ta z całych sił starała się go ignorować.
Dziękuję – odparła drżącym głosem. – Nie trzeba.
Nie bądź niemądra,kochanie.
Powiedziałam dziękuję! – powtórzyła uniesionym tonem. Jej brązowe oczy wpatrywały się w ojca wyzywająco.
Klaus spojrzał na nią przenikliwie i zatrzymał na córce wzrok przez kilkanaście sekund,aż wreszcie pokiwał z uznaniem głową i machnął dłonią na pokojówkę.
W porządku! – Klasnął w ręce – Może zajmijmy się deserem,hm?

*

Hope oparła dłonie o poręcz starego balkoniku przylegającego do jej pokoju i odetchnęła głęboko wdychając świeże,nocne powietrze.
Ta kolacja była katastrofą. Kiedy Freya oznajmiła jej,że wreszcie wracają do Nowego Orleanu i będzie mogła poznać rodziców,nie posiadała się ze szczęścia. Po tym wieczorze,nie była już tego taka pewna.
Nie doceniła Klausa. Jej ojciec był sprytniejszy niż jej się wydawało. O jego akceptację bała się najbardziej,jednak odniosła wrażenie,że swoim sprzeciwem ją zyskała. Co do matki...
Bez wątpienia wyglądała jak jej kopia,ale chyba na tym podobieństwa się kończyły pod warunkiem,że jej zachowanie było sprawką dręczących ją problemów. Obiecała sobie,że dowie się co jest ich źródłem.
Weszła z powrotem do przytulnego pomieszczenia urządzonego w tonacji jasnego beżu i pudrowego różu i zerknęła na olbrzymie łoże z rzeźbionymi poręczami,na którym spoczywały jej bagaże. W milczeniu zaczęła wyjmować swoje rzeczy i zastanawiała się,gdzie też powinna je umieścić. Rozmyślania przerwało jej pukanie do drzwi.
Proszę – odparła marszcząc brwi. Jej czoło wygładziło się jednak na widok blond głowy Frei.
Nie przeszkadzam? – spytała czarownica z lekkim uśmiechem.
Skądże. Prawdę mówiąc,cieszę się,że cię widzę.
Freya pokiwała głową i przysiadła na łóżku.
Słuchaj,Hope...Dzisiejszy wieczór był daleki od ideału i pewnie trochę cię to zraziło,ale...daj im wszystkim trochę czasu.
Tak,wiem – westchnęła hybryda – Wszyscy go potrzebujemy.
Cieszę się,że tak do tego podchodzisz. Ale jest jeszcze jedna sprawa. Przez jakiś czas nie wolno ci tutaj używać magii.
Co? Jak to? Myślałam,że...
Nasza rodzina ma wrogów wszędzie. Klaus może i pozbył się większości,ale wciąż pozostają miejscowi. Być może lokalne czarownice będą chciały wykorzystać twój powrót do swoich celów.
Czy to oznacza także koniec naszych lekcji?
Niestety tak.
Hope ze smutkiem pokiwała głową. Nagle poczuła się osaczona. Sądziła bowiem,że zanim odnajdzie nić porozumienia z resztą rodziny,chociaż magia stanie się jej towarzyszem.
Mam nadzieję,że to zrozumiesz – zakończyła ze smutkiem Freya wstając.
Rozumiem. I dziękuję. Nie dałabym sobie rady,gdyby nie ty.
Bzdura. Jesteś potężną istotą. Potężniejszą od wszystkich w Nowym Orleanie i być może na świecie. Nie zapominaj o tym.
Hope uśmiechnęła się wymuszenie,lecz gdy tylko ciotka zniknęła za drzwiami,rzuciła się z westchnieniem na łóżko. Uniosła przed siebie dłonie. Wydawało jej się,że wciąż widzi na nich krew.
Nawet nie masz pojęcia jak bardzo masz rację,Freyo...

------------------------------------------------------------------------

Zeszło mi szybciej niż się spodziewałam,co bardzo mnie cieszy. Rozdział wreszcie jest dłuższy,więc mam nadzieję,że będziecie zadowoleni,bo ja średnio. Ciągle mam obawę przed pisaniem o Mikaelsonach i chyba trochę potrwa nim się wprawię. Mam nadzieję,że wybaczycie. No to chyba tyle...
Pozdrawiam!

wtorek, 3 stycznia 2017

PROLOG #2

Klaus Mikaelson stał na balkonie swojej okazałej posiadłości i uporczywie spoglądał na główny dziedziniec w oczekiwaniu. Jego zaciśnięte usta rozchylały się jedynie gdy upijał kolejny malutki łyk whisky ze szklanki wykonanej z grubego szkła.
Lada moment miał przyjechać samochód,wewnątrz którego siedziały jego córka i siostra. Chyba nigdy w swoim ponad tysiącletnim życiu nie był tak zdenerwowany. Minęło bowiem dwadzieścia lat,odkąd ostatni raz widział Hope. Z bólem w sercu odsyłał ją w podróż po świecie razem z Freyą,ale tak było najlepiej dla wszystkich. Jego wrogowie powstali po odłączeniu linii krwi napływali z każdej części świata chcąc zabić jego i jego rodzinę. To był jedyny sposób na zapewnienie jego małej córeczce bezpieczeństwa i jednocześnie jedyna broń,którą mogli wykorzystać przeciwko niemu. Teraz jednak wszyscy albo się wycofali,albo gryzą piach i Hope nareszcie może wrócić do swojej rodziny.
Czyżbyś się denerwował bracie?
Klaus odwrócił się na widok Elijaha stojącego w progu pokoju i uśmiechającego się przyjaźnie,lecz z delikatną nutą złośliwości.
Głupstwa pleciesz,Elijah,ja... – zaczął,lecz głos uwiązł mu w gardle. Starszy z Mikaelsonów podszedł do niego i stanął przyglądając mu się z jedną dłonią w kieszeni idealnie skrojonego garnituru.
Wiesz przecież,że mnie nie oszukasz Nik.
Hybryda skwitowała stwierdzenie brata kolejnym łykiem whisky. Milczeli przez chwilę wpatrując się w pusty jeszcze dziedziniec posiadłości Mikaelsonów.
Ciekaw jestem,jaka ona jest – powiedział wreszcie Klaus spuszczając głowę. – Nie jest już przecież małą dziewczynką,jaką pamiętam.
Ja również jestem tego ciekaw – przyznał Elijah. – Zastanawiam się czy jest podobna bardziej do ciebie czy Hayley.
Uwadze Klausa nie uszedł nerwowy tik,który przemknął przez twarz brata na wspomnienie tego imienia. Uśmiechnął się niemal niezauważalnie.
Gdzie ona jest? – spytał. – Powinna czekać z taką samą niecierpliwością jak ja.
Pójdę po nią. – zaoferował starszy z Mikaelsonów i oddalił się.
Wszedł do skrzydła przeznaczonego dla matki Hope i zapukał do drzwi jej sypialni.
Wejdź!
Ostrożnie popchnął drzwi i ujrzał Hayley wygładzającą przed lustrem obcisłą sukienkę podkreślającą jej zgrabną figurę. Potrząsnęła rozpuszczonymi,falowanymi włosami i przygryzła wargę.
Na widok jego odbicia w lustrze odwróciła się i uśmiechnęła nieco speszonym uśmiechem.
Cześć. Dobrze wyglądam?
Obróciła się wokół własnej osi.
Jak dla mnie wyglądasz zabójczo.
Dziękuję. Chociaż nie jestem pewna,czy to odpowiednie określenie biorąc pod uwagę,że czekam na spotkanie z córką.
Jestem pewien... – zaczął Elijah zakradając się do niej z zamiarem objęcia w pasie. – Że ona także to doceni.
Hayley przymknęła powieki i odwróciła się do niego przodem.
Elijah,proszę... – wymamrotała odsuwając się. – Rozmawialiśmy już o tym.
Hope jeszcze tu nie ma.
Wiem,ale musimy zacząć się ukrywać. Tylko...przez jakiś czas. Proszę. Nie chcę jej niepokoić.
Rozumiem. – oznajmił beznamiętnie kiwając głową.
Hayley oblizała wargi pokryte bordową szminką.
Chyba powinnam już iść. – mruknęła i nie czekając na odpowiedź wyminęła go.
Stukot jej obcasów sprawił,że Klaus do tej pory patrzący na dziedziniec odwrócił głowę i zmierzył ją od stóp do głów. Serce zabiło jej szybciej na widok jego spojrzenia i równocześnie ścisnęło się boleśnie na skutek poczucia winy.
Jesteś wreszcie. – skwitował z nutą nagany. – Myślałem,że nie odkleisz się do tego lustra.
Chcę dobrze wyglądać na przyjazd córki. Nie widziałam jej dwadzieścia lat,chyba mam do tego prawo? – odparła wyzywająco zadzierając podbródek.
Niklaus uśmiechnął się na widok jej buntowniczej miny,a w jego oczach pojawił się błysk. Hayley nierzadko denerwowała go swoją impertynencją,ale to sprawiało że go pociągała.
Ścisnął jej dłoń opartą o balustradę i uśmiechnął się oznajmiając miękko:
Mniemam że jesteś równie podekscytowana jak ja,kochana. Ostatnia godzina dłuży się bardziej niż te dwadzieścia lat.
To prawda. – przytaknęła uśmiechając się tęsknie. Ujrzała w myślach moment,w którym ponownie zobaczyła swoją małą dziewczynkę po tym,jak Rebekah zabrała ją do siebie. Spodziewała się,że taką właśnie radość odczuje i teraz.
Klaus obdarzył ją przeciągłym uśmiechem,od którego kobietom zazwyczaj miękły nogi. Ją jednak przyprawił o dreszcz,ale bynajmniej nie podniecenia.
Rozmawiałaś już z Elijahem o naszym...pojednaniu?
Hayley z trudem przełknęła ślinę.
W ciągu tych dwudziestu lat wiele się zmieniło. Wcześniej postrzegała Klausa jako bezwzględnego potwora,który odebrał jej córkę a ją samą zmienił w wilka. Teraz zaś jakby dojrzał i zaczął darzyć ją szacunkiem,liczył się z jej opinią. To zaś wywarło na niej duże wrażenie i mimo związku z Elijahem,którego szczerze kochała,zaczęła zbliżać się do hybrydy. W wyniku tego nastręczyła sobie tylko wyrzutów sumienia,bo nie wiedziała,z którego z braci Mikaelsonów powinna zrezygnować.
Klaus ja...
Cichy pomruk silnika odwrócił uwagę Klausa i Hayley odetchnęła z ulgą,która zaraz jednak ustąpiła miejsca kolejnemu niepokojowi.
Hope tu była. Za kilka sekund ją zobaczą!
Mikaelson natychmiast zbiegł po schodach i zatrzymał się na dole niemalże jak skamieniały. Z bijącym sercem czekał,aż drzwi samochodu się otworzą. Kątem oka dostrzegł,że Hayley stanęła obok i bez słowa wyciągnął ku niej ramię,które ta natychmiast chwyciła.
Drzwi eleganckiego samochodu się otworzyły i wynurzyła się z niego blond głowa Frei. Odnalazła brata wzrokiem i uśmiechnęła się. W ślad za nią poszła druga sylwetka.
Szczupła dziewczyna odziana w prostą,czarną sukienkę narzuconą na skórzaną kurtkę w tym samym kolorze uniosła głowę i odgarnęła z twarzy brązowe włosy. Kiedy i ona odnalazła rodziców wzrokiem,znieruchomiała. Jej duże,brązowe oczy rozszerzyły się a pierś falowała w przyspieszonym oddechu.
Wreszcie ojciec uśmiechnął się i ruszył w jej kierunku.


*


Obudziła się,gdy tylko minęły tablicę informującą o wjeździe do Nowego Orleanu. Hope zamrugała i natychmiast przytkała nos do szyby chłonąc każdy szczegół rodzinnego miasta,którego nie dane jej było zapamiętać. Widziała tablice z francuskimi nazwami ulic,korowody ludzi tańczących na ulicach i turystów poobwieszanych ozdobami nawiązującymi do voodoo. W dodatku mogła przysiąc,że gdzieś daleko w tle delikatnie pobrzmiewa łagodna,jazzowa melodia.
Wow – wykrztusiła tylko. Freya uśmiechnęła się i skręciła w drogę prowadzącą do posiadłości Mikaelsonów.
Już prawie jesteśmy. Denerwujesz się?
Hope spuściła głowę i zaczęła kręcić młynka palcami.
Ja...chyba tak. To moi rodzice,ale przecież jednocześnie zupełnie obcy ludzie.
Nie martw się. Wiele można powiedzieć o moim bracie,ale nie zarzucisz mu braku poszanowania dla własnej rodziny. Zwłaszcza dla ukochanej córki.
Nie boję się ich akceptacji. Boję się,że nie spełnię ich oczekiwań.
Freya zmarszczyła brwi i zerknęła na bratanicę.
O czym ty mówisz?
Hope wciąż była jednak wpatrzona w swoje dłonie.
Nieważne. – mruknęła.
Zanim blond czarownica zdążyła coś dodać,ich oczom ukazała się posiadłość Mikaelsonów. Brama była podniesiona i Freya łatwo wjechała na główny dziedziniec,który znów ujmował doskonałością.
No proszę. Już tu są. – oznajmiła wskazując głową na dwie sylwetki stojące przy schodach. – Uśmiechnij się skarbie.
To mówiąc,ciotka wyszła z samochodu. Hope złapała się za brzuch i policzyła do dziesięciu.
Raz kozie śmierć – pomyślała i otworzyła drzwi.
Jej wzrok spoczął na wysokim,smukłym mężczyźnie o jasnych włosach,a następnie na ciemnowłosej kobiecie,po której najpewniej odziedziczyła kolor włosów.
Znieruchomiała niepewna co dalej robić,jednak ojciec postanowił ją uprzedzić i ruszył jej naprzeciw. Uśmiechał się szeroko a jego oczy błyszczały.
Witaj,mój mały wilczku.


-----------------------------------------------------------------------
Przede wszystkim: Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! A oto druga i ostatnia część prologu. Przepraszam,że na razie właściwie nic się nie dzieje,ale zależy mi najpierw na przedstawieniu relacji między bohaterami z obu "stron" zanim zacznie się dziać coś konkretnego. A zacznie,wierzcie mi :D
Przyznam szczerze,że jestem przerażona perspektywą pisania o Klausie xD O ile wczuwanie się w Deana czy Sama było bułką z masłem,tak on jest tak charakterystyczną postacią,że mam obawy,czy zdołam wiernie odwzorować jego postawę.
A co do Hope...nie wiem czy spodoba Wam się moja wizja jej wizerunku. Przekopałam Internet wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu odpowiedniej modelki,ale żadna o blond włosach mi nie pasowała,więc stanęło na Lucy z uwagi na jej (moim zdaniem) znaczne podobieństwo do Phoebe.
Muszę wreszcie dokończyć pierwszy rozdział,ale na razie mam na głowie pisanie prac na uczelnię,więc nie mam za bardzo czasu,ale jak się z tym uporam to już będzie z górki ;)
Aha i zajrzyjcie do "Bohaterów". 
Pozdrawiam!