Pierwszego poranka po
przyjeździe Hope obudziła się nie mając pojęcia,gdzie się w
ogóle znajduje. Dopiero po kilku sekundach przypomniała sobie,że
jest w Nowym Orleanie.
W domu. Albo i nie...
Nie czekając ani minuty
dłużej,wyskoczyła z pościeli i udała się pod prysznic.
Wychodząc z pokoju narzuciła na ramiona ulubioną,skórzaną kurtkę
z zamiarem opuszczenia posiadłości i poznania miasta,które tak
kochał jej ojciec.
– Dokąd to tak wcześnie
gołąbeczko?
Zatrzymała się jak skamieniała
na dźwięk głosu Klausa. Dostrzegł ją przechodzącą przez
korytarz w stronę głównego holu. Siedział na zabytkowej kanapie z
jedną nogą założoną w poprzek na drugą i ramieniem na oparciu.
W ręce trzymał szklankę z whisky.
Jego córka ostrożnie weszła
do pokoju.
– Nie wstyd ci tak z samego
rana? – spytała wskazując głową na szklankę z grubego szkła.
Na jego ustach pojawił się ten
sam uśmiech,który towarzyszył mu poprzedniego wieczoru na
kolacji,gdy odmówiła napicia się krwi.
– Alkohol otumania tylko
ludzkie umysły. Nam,istotom wyższym pomaga zapanować nad głodem.
No,ale tobie przecież nie jest jeszcze potrzebny.
Jego stwierdzenie znów zmroziło
ją wewnątrz,jednak nie dała tego po sobie poznać. Uśmiechnęła
się tylko i zajęła miejsce obok niego.
Najmłodszy z Mikaelsonów
wybuchnął krótkim śmiechem i odstawił szklankę na stolik,po
czym utkwił w swojej córce przenikliwe spojrzenie.
– Fascynujesz mnie,mój mały
wilczku. Bez wątpienia buźkę odziedziczyłaś po matce,jednak
wciąż mnie zastanawia,co drzemie w twoim wnętrzu? Czy w tym
względzie również jesteś nią? A może wdałaś się we mnie?
– Sądzę,że w tym względzie
jest po równo.
– Ciekawe. Dlaczego tak
sądzisz?
– Czuję,że tak jest.
Wpatrywała mu się prosto w
oczy usiłując wytrzymać jego spojrzenie.
– Przekonamy się. –
mruknął. – Więc,Freya uprzedziła cię,że nie wolno ci tutaj
wykonywać tych waszych sztuczek?
Odkręcił butelkę i nalał do
drugiej szklanki bursztynowego płynu wręczając ją córce. Hope
skinęła głową i upiła łyk. Powstrzymała grymas. Smak drogiej
whisky wcale jej nie odpowiadał,ale już po pierwszym łyku mogła
stwierdzić,że działa.
– Mniemam,że trochę cię ich
nauczyła.
– Taak,całkiem sporo –
mruknęła Hope.
– Dobrze. Przydadzą nam się
w przyszłości. Trzeba raz na zawsze zrobić porządek z tymi
cholernymi czarownicami.
Zmarszczyła brwi i już miała
zapytać,o co dokładnie mu chodzi,gdy w progu pokoju stanęła
Hayley. Oparła dłoń o futrynę i uśmiechnęła się leniwie na
widok dawno nie widzianej córki.
– Tutaj jesteś – skwitowała
wchodząc w głąb pokoju. Wymieniła ostrzegawcze spojrzenie z
Klausem i skrzyżowała dłonie na piersi.
– Cześć mamo.
Wciąż nie mogła przyzwyczaić
się do brzmienia tego słowa.
– Pomyślałam,że pokażę ci
miasto. Co ty na to?
– To absolutnie wykluczone –
wtrącił Klaus.
– Dlaczego? – Matka i córka
równocześnie spojrzały w kierunku pierwotnego.
– Chyba wyraziłem się jasno
mówiąc,że czarownice mogą chcieć wykorzystać naszego wilczka. W
twoim towarzystwie droga Hayley,podamy im naszą Hope na tacy.
– W porządku,pójdę sama –
oznajmiła prędko Hope i pospiesznie upiła ostatni łyk whisky
podnosząc się z kanapy. Zanim którekolwiek zdążyło ją
zatrzymać,była już na dziedzińcu.
Klaus uśmiechnął się i
nonszalancko zarzucił ramię na oparcie wiekowej kanapy.
– Moja krew – skwitował.
*
Gdy tylko wyszła na tętniące
życiem ulice Nowego Orleanu,natychmiast zapomniała o rozgrywającym
się w posiadłości dramacie rodzinnym. Podświadomie czuła,że
znalezienie miejsca w tej rodzinie będzie trudne,jednak z miastem
rzecz miała się zupełnie inaczej.
Skręciła w główną ulicę i
jej oczom ukazał się barwny korowód tańczących w akompaniamencie
jazzu artystów. Uśmiechnęła się do siebie i przystanęła chwilę
przyglądając się widowisku. Po chwili jej wzrok przyciągnęła
kolejna grupa,tym razem ewidentnie turystów prowadzonych przez
krępą,czarnoskórą kobietę o kręconych włosach. Chociaż stała
w znacznej odległości,jej ucho wychwyciło każde słowo
wypowiadane przez przewodniczkę. Kobieta opowiadała bowiem o magii
voodoo.
Hope zmarszczyła brwi i
dyskretnie zbliżyła się do grupy nie pozwalając się jednak
zauważyć. Wyczuwała energię tej kobiety. Jej paplanina nie była
tylko stekiem bzdur dla przyjezdnych,ta kobieta naprawdę była
czarownicą.
– Niezły obłęd,co?
Drgnęła na dźwięk
głosu,który rozległ się znikąd za jej plecami. Ujrzała
dziewczynę mniej więcej w jej wieku. Ubrana w pstrokate ciuchy i z
opaską na rudych włosach mogła bez obaw iść w pochodzie razem z
jazzowymi artystami.
Utkwiła w Hope spojrzenie
swoich intensywnie zielonych oczu,więc nie było wątpliwości,że
mówi do kogoś innego.
– Eee,słucham?
– Ta babka – Ruda wskazała
podbródkiem na czarownicę i jej grupę. – Te wszystkie
rzeczy,które wygaduje o voodoo. Ludzie słuchają z politowaniem,bo
tak naprawdę w to nie wierzą.
– A ty wierzysz? – spytała
Hope.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Na razie sama nie wiem w co
wierzę.
Panna Mikaelson pokiwała w
zamyśleniu głową. Coś w tej dziewczynie sprawiało,że miała
ochotę bliżej ją poznać.
– Jestem Hope. To mój
pierwszy dzień w Nowym Orleanie.
– Meredith. Wzajemnie –
uśmiechnęła się. – Miło wiedzieć,że nie tylko ja jestem tu
obca. Pójdziemy gdzieś na kawę?
*
– Więc...Jak się tu
znalazłaś? – spytała Hope opierając łokcie na okrągłym
stoliku w stylu bistra,kiedy już znalazły przytulną knajpkę i
złożyły zamówienie. We wnętrzu panował radosny gwar doprawiony
szumem wiatraka kręcącego się u sufitu.
- Właściwie to szukam swoich
korzeni. Chcę sprawdzić,czy to,co dotychczas mówiono o mojej
rodzinie jest prawdą. A ty?
– Taak,też coś w tym rodzaju
– mruknęła Hope po części zachowując ostrożność,a po części
zaintrygowana wyznaniem nowej znajomej. – Dlaczego sprawdzasz to
akurat w Nowym Orleanie?
– Cóż,wciąż dziwnie mi o
tym mówić,ale ponoć mieszkają tu prawdziwe czarownice,a ja
rzekomo jestem jedną z nich. Nieźle pokręcone,co?
Zamówiona kawa dała Hope
chwilę na przetrawienie nowych informacji. Zmarszczyła brwi i
swobodnie ujęła filiżankę w dłonie.
– Okej,masz jakieś tropy?
Znasz tu jakieś rzekome czarownice?
– Nie – Meredith pokręciła
głową ze smutkiem. – Jestem tylko ja kontra Nowy Orlean. To
pewnie strata czasu,ale traktuję tą podróż jako sposób na
poznanie siebie.
Hope pokiwała głową i upiła
łyk kawy. W jej głowie krążyło wiele rozmaitych myśli. Czy ona
jest jakąś wysłanniczką miejscowych czarownic czy naprawdę nie
ma z nimi nic wspólnego?
Skupiła energię i wysłała
jej strumień w stronę Meredith. Do jej świadomości powoli zaczęła
docierać aura. Z pewnością nie była ani ludzka ani wampirza czy
wilkołacza. Co dziwniejsze, nie zgadzała się nawet z aurą tamtej
czarownicy.
– Co jeśli ci powiem,że
naprawdę jesteś czarownicą?
Rudowłosa pochyliła się i
wytrzeszczyła oczy.
– Skąd to wiesz?
– Bo sama nią jestem –
uśmiechnęła się Hope.
– Ale czad! – pisnęła
Meredith klaskając w dłonie.
– Ciszej. Nie mogę się z tym
afiszować.
– Dlaczego? Przecież to
cudowne!
– Nie dla wszystkich. –
uśmiechnęła się ze smutkiem Hope. – Ale to dłuższa historia.
*
John wyskoczył ze swojego
samochodu trzaskając drzwiami. Badania nad bruxą zajęły mu więcej
czasu niż początkowo oczekiwał,większość wzmianek,na które się
natknął wymagały tłumaczeń. Nie lubił tego robić. Wolał
działać szybko i konkretnie niż ślęczeć w nadziei na
jakikolwiek ślad,jednak nie było sposobu,aby to przeskoczyć. Przez
to był już grubo spóźniony na spotkanie z Mari.
Siedziała na obitej materiałem
sofie w samym końcu sali ich ulubionej kawiarni poza miastem i
rozglądała się nerwowo. Jej czoło wygładziło się,gdy wyłowiła
go wzrokiem.
– Tak,tak,wiem – oznajmił
zanim zdążyła otworzyć usta – Przepraszam.
– Znowu nad czymś pracujesz?
Westchnął i ciężko opadł na
siedzenie naprzeciwko niej. Nic nie mogło umknąć jej uwadze. Ale
za ponadprzeciętną inteligencję właśnie między innymi tak
bardzo ją kochał.
– Tak,wczoraj zakończyłem
jedno polowanie, ale to było coś...innego. Nawet nasi ojcowie nigdy
się z czymś takim nie spotkali.
Mari pokiwała głową,jednak
jej spojrzenie było nieobecne. Zamieszała łyżeczką parującą
kawę w stojącym przed nią dużym kubku.
John wiedział,że nie ma sensu
ciągnąć tematu,bo jego mała siostrzyczka nigdy nie czuła się
pewnie kiedy rozmowa wkraczała na nienaturalne tematy. Nawet do
Imoen odnosiła się niekiedy z rezerwą czy nieśmiałością,mimo
iż jego matka była bardziej ludzka niż niejeden czystej krwi
człowiek.
Ale jego akceptowała takim,jaki
był i za to był jej bardzo wdzięczny.
Zanim zdążył ponownie
otworzyć usta, znikąd zjawiła się kelnerka i postawiła przed nim
parujący napój. Spojrzał pytająco na Mari,a ta uśmiechnęła
się.
– Przecież wiedziałam,że
się spóźnisz. – puściła mu oczko.
Roześmiał się tylko i
spojrzał na zawartość kubka. Czarna,mocna i najpewniej słodka
kawa. Jego ulubiona.
– Jak ty mnie znasz –
skwitował spuszczając wzrok.
Rozmawiali jeszcze dobre dwie
godziny, podczas których kawa zdążyła wystygnąć. Mari z
błyskiem w oczach opowiadała o college'u i nowych znajomych a John
cieszył się jej szczęściem. Wiedział,że to nigdy nie byłoby
życie dla niego i pomimo jej entuzjazmu, cieszył się, że jego
ścieżka wiedzie w zupełnie inną stronę.
– A co z dziewczynami? –
spytała znienacka Mari unosząc znacząco brwi. – Masz jakąś na
oku?
John prychnął i spuścił
wzrok bawiąc się uchem od kubka.
– Znasz mnie siostrzyczko. Dla
swojego i jej dobra nie powinienem nigdy się zakochiwać.
– Przesadzasz. Spójrz na
naszych rodziców. Zawsze zarzekali się,że w ich życiu nie ma na
to miejsca, bo ktoś ucierpi. I co? Jesteśmy tu. Cali i zdrowi.
Uśmiechnęła się tak
promiennie, że nie miał siły polemizować. Po chwili spoważniała
jednak i nachyliła się nad stołem. Potrafiła czytać z jego duszy
jak z otwartej książki.
– Zobaczysz, kiedyś spotkasz
tę jedyną, przed którą będziesz mógł być sobą. Taką, która
nie będzie zważała na twoją...odmienność a na to, co drzemie w
twoim wnętrzu.
Tak,wnętrzu. Tego właśnie
najbardziej się obawiał...
Odchrząknął, wypił ostatni
łyk zimnej kawy wiedząc, że kofeina mu się przyda i oznajmił:
– Późno już. Powinniśmy
wracać.
– Masz rację. Rodzice pewnie
chcieliby spędzić z nami trochę czasu.
– Odwiozę cię. –
powiedział John rzucając na stolik dziesięciodolarowy banknot.
– Chyba sobie żartujesz –
roześmiała się Mari. – To tylko dwie przecznice stąd.
– Ale jest ciemno i...
– Wyluzuj Johnny. Doceniam
twoją troskę,ale jestem już duża.
Młody Winchester odetchnął
ciężko i przewrócił oczami. Wyszli przed kawiarnię i wyciągnął
palec w stronę Mari.
– Masz mi napisać,kiedy
wrócisz do domu.
– Tak tato. – mruknęła z
ironią nachylając się aby pocałować jego szorstki policzek.
Pomachała mu dłonią,gdy
ostrożnie wyjeżdżał z parkingu. Gdy zniknął za rogiem,wydobyła
słuchawki i z włączoną muzyką ruszyła w swoją stronę.
Pogrążona we własnych myślach szła przed siebie, dopóki przed
jej oczyma nie ukazała się leżąca na chodniku sylwetka człowieka
w konwulsjach. Wyrwała słuchawki z uszu i ruszyła biegiem w jej
stronę.
– Hej,hej, słyszysz mnie? –
wołała łapiąc postać za ramię. Odwróciła ją delikatnie i jej
oczom ukazała okryta kapturem się blada,dziewczęca twarz
wykrzywiona z bólu.
Źrenice Mari rozszerzyły się,a
serce zaczęło bić szybciej.
– Pomocy! Proszę! –
zawołała żałośnie,lecz ulica była pusta. Nagle poczuła
uderzenie i zanim zdążyła się zorientować, zaliczyła bolesne
lądowanie na przeciwległej, ceglanej ścianie. W ustach poczuła
metaliczny posmak krwi,a i tak ledwie już dostrzegalne kontury
ciemnego świata zaczęły rozmazywać się jej przed oczyma.
Z trudem dostrzegła,jak
dziewczyna, której chciała pomóc wolnym krokiem rusza w jej stronę
i pochyla się nad nią. Jej twarz widziała jak przez mgłę,jednak
wiedziała,że postać jej się przygląda.
Chwilę potem te wszystkie myśli
uleciały jej z głowy,gdyż umysł skupił się wyłącznie na
przerażającym bólu, którym wręcz eksplodował jej brzuch.
Chciała krzyknąć, lecz krew, którą wypełniły się jej usta
sprawiła,że wydała z siebie jedynie warkot.
Gdy przewróciła się na
chodnik, jej oczy były już nieruchome, utkwione w miejscu, gdzie
zniknęła tajemnicza,zakapturzona postać.
----------------------------------------------------------------------------
Wiem,znowu skopałam sprawę. Znowu trochę minęło od poprzedniego posta,ale wreszcie narodził się w bólach spowodowanych brakiem weny. Dziś rano przed wyjściem na uczelnię słoneczko tchnęło we mnie inspirację i wreszcie ten rozdział mógł się pojawić. Dużo mu brakuje do ideału,jednak zawarłam w nim najważniejsze rzeczy i mam nadzieję,że zaskoczenie na koniec wynagrodzi długie czekanie :D Tak wiem,jestem okrutna.
Nie wiem co jeszcze powiedzieć. Chyba tylko tyle,że mam nadzieję na utrzymanie się weny przez najbliższy czas.
Buziaki!
----------------------------------------------------------------------------
Wiem,znowu skopałam sprawę. Znowu trochę minęło od poprzedniego posta,ale wreszcie narodził się w bólach spowodowanych brakiem weny. Dziś rano przed wyjściem na uczelnię słoneczko tchnęło we mnie inspirację i wreszcie ten rozdział mógł się pojawić. Dużo mu brakuje do ideału,jednak zawarłam w nim najważniejsze rzeczy i mam nadzieję,że zaskoczenie na koniec wynagrodzi długie czekanie :D Tak wiem,jestem okrutna.
Nie wiem co jeszcze powiedzieć. Chyba tylko tyle,że mam nadzieję na utrzymanie się weny przez najbliższy czas.
Buziaki!